Czasem jesteśmy dla siebie najbardziej surowymi sędziami. Gdy zdarzy nam się potknięcie, traktujemy je zdecydowanie zbyt serio. Ostatnio nie pojawiłam się u lekarza, bo zwyczajnie pomyliłam dni/godziny. I miałam ten niefart, że zdarzyło mi się to dwa razy z rzędu, u tego samego lekarza, w krótkim odstępie czasu. A wcześniej jeszcze, również u tego samego lekarza, musiałam na ostatnią chwilę przełożyć wizytę, bo coś mi wypadło. Uznałam to wewnętrznie za swoje niepowodzenia, porażki. A że z jakiegoś powodu trudno mi radzić sobie z porażkami, to pojawiła się u mnie gwałtowna reakcja lękowa. Zaczęłam myśleć o sobie jako o niesolidnej, niesłownej, że zawiodłam kogoś, zmarnowałam jego czas - tylko na podstawie tego jednego ciągu zdarzeń.
Znając już trochę mechanizmy, w które wpadam, zastanawiałam się, jak je powstrzymać. I wtedy wpadła mi znienacka do głowy taka myśl, że może warto spojrzeć na sprawę z drugiej strony. W tym roku nie ma miesiąca, w którym nie byłabym u jakiegoś lekarza, ciągle nowe badania i konsultacje, a mimo to na wszystkie wizyty do tej pory stawiałam się bez zarzutu. To wyczyn, że tak dobrze ogarniam organizacyjnie tych wszystkich lekarzy i że dopiero teraz zdarzył mi się błąd! Mało tego: nigdy wcześniej w swoim życiu nie miałam takiej sytuacji, żebym nie stawiła się na spotkanie (a przynajmniej o takiej nie pamiętam). Ta jedna sytuacja nie determinuje w żaden sposób mojej terminowości, solidności, a tym bardziej tego, czy można na mnie polegać.
Krąży taki fajny tiktok, w którym leci mniej więcej taki tekst: Jeżeli odniosłeś porażkę, to znaczy, że odniosłeś porażkę, a nie, że jesteś porażką. Jeżeli czegoś nie zrobiłeś, to znaczy, że tego nie zrobiłeś, a nie, że wali się świat. Jeżeli zapomniałeś o spotkaniu, to znaczy, że zapomniałeś o spotkaniu, a nie, że nie można na Tobie polegać. Bardzo on we mnie rezonuje i jest doskonałą przeciwwagą do tego, co zdarza mi się myśleć o sobie.
Często czuję, że definiuję samą siebie przez jedną sytuację. Do czego to prowadzi? Do tego, że wiecznie się zawodzę. Bo łatwo napompować do niebotycznych rozmiarów coś, co poszło nam nie tak, a trudniej pamiętać o tym, jak świetnie radzimy sobie na co dzień. Podobno życie nie znosi pustki - dlatego staram się te myśli krytyczne, które nie są prawdą o mnie, zastępować myślami doceniającymi, prawdziwymi. Oddzielać myśl od faktu, skupiać się na faktach. Faktem jest, że zapomniałam o wizycie lekarskiej, ale to, że jestem niewystarczająca, jest już tylko myślą, która nie ma żadnego uzasadnienia w faktach. Przekonaniem, które tworzy się na bazie lęków, niedostatków, a jest błędne.
Gdy zaczynam myśleć o sobie, że ktoś uzna mnie za niesolidną/niegodną zaufania/niewystarczającą, bo..., to staram się pytać siebie: a jak to wyglądało do tej pory? Czy rzeczywiście taka jestem? Czy ktokolwiek miałby podstawę, żeby uznać mnie za taką? Pomijając fakt, że ludzie myślą o innych różne rzeczy, ja sama tak robię. Te rzeczy to czasem pochopne oskarżenia czy powierzchowne ocenianie. A moja samoocena nie ma się na tym opierać. Oczywiście, zdanie innych, zwłaszcza bliskich, jest ważne w tym sensie, że czasem możemy się zagubić, a wtedy życzliwe nam osoby wskażą, że rzeczywiście np. trudno na nas ostatnio polegać. Ale jestem człowiekiem wartościowym tak czy inaczej, a moje poczucie własnej wartości lepiej, żeby wypływało z mojego wnętrza, a nie zależało od czynników zewnętrznych - lepiej dla mnie i mojego otoczenia.
Chcę być dla siebie wyrozumiała. Chcę być nie swoim wrogiem, ale zaufanym powiernikiem. Chcę kochać siebie bezwarunkowo, niezależnie od wszystkiego. Chcę patrzeć na siebie i widzieć kobietę, która doskonale sobie radzi. A czasem z czymś sobie nie poradzi. I tyle. "To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy" - jak śpiewał całkiem fajny raper.
Dzięki pracy z myślami i wsparciu wielu osób coraz rzadziej jestem własnym krytykiem, a coraz częściej patrzę na siebie z miłością i wyrozumiałością - tak jak spojrzałabym na bliską mi osobę. A ludzie? Oni myślą o nas mniej niż nam się wydaje. Często to, co wydaje nam się problemem w relacji z innymi jest tak naprawdę problemem w relacji z samym sobą.
Nie być własnym wrogiem. Być dla siebie przyjacielem. Tylko i aż tyle.
Ściskam
Kasia L.