Dużo piszę o tym, jak dbać o swoje potrzeby i umiejętnie stawiać granice, kochać i zauważać samego siebie na co dzień. Dlatego tym razem "odegnę się" w drugą stronę i będzie o rezygnowaniu z siebie. Często zastanawiam się, jak łączyć ze sobą te dwa - mogłoby się wydawać - przeciwległe bieguny, żeby nie popaść w skrajność i po prostu być dobrym, coraz lepszym człowiekiem.
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to uzmysłowić sobie, że to nie są dwa przeciwległe bieguny, ale dopełniające się postawy, których połączenie daje dopiero postawę otwartości, miłości i pogody ducha. I tu wracamy do tego, co zostało już nieraz powiedziane na tym blogu, aby kochać drugiego człowieka TAK SAMO jak samego siebie. Myślę, że w razie wątpliwości czy "przeginania" w którąś ze stron, warto do tego właśnie się odwoływać i traktować jako papierek lakmusowy prawidłowego, pełnego miłości postępowania.
Jak zwykle do rozmyślań o przekraczaniu siebie sprowokowało mnie przebywanie w górach (ostatnio efektem takich rozmyślań był wpis Górskie przemyślenia o cofaniu się w życiu). W tym roku przekonałam się, że chodzenie po górach nie jest dla mnie. To znaczy wiedziałam to już w pewien sposób wcześniej, ale nie dopuszczałam do siebie tej myśli - bo tak wiele osób kocha górskie wędrówki. Nie chciało mi się wierzyć, że ja nie. W tegoroczne wakacje zrozumiałam, jak bardzo lubię przebywać wśród gór i cieszyć się tym wyjątkowym klimatem, i jednocześnie, jak bardzo nie przepadam za wielogodzinną wspinaczką.
Niemniej, wędrowanie po górach i tym samym przekraczanie w jakiś sposób siebie, daje mi zwykle sporo do myślenia. Tego sierpnia w Tatrach wróciła do mnie myśl, jak ważne w codziennym życiu jest rezygnowanie z siebie. Oprócz górskich wędrówek wyzwaniem była także organizacja tych wyjazdowych dni ze znajomymi. Wiecie, w grupie, w której każdy jest dorosły, ma swoje przekonania, swoje rytuały, swój pomysł na zwiedzanie, posiłki, godziny i sposób odpoczynku - nie zawsze jest łatwo się dogadać. Oczywiście spędziłam ten czas z super ludźmi, z którymi dużo przebywam też na co dzień i bardzo się lubimy, ale w czasie, w którym spędzamy ze sobą 24 godziny dziennie i mamy do ułożenia każdy dzień tak, by odpowiadał wszystkim, nie ma innej opcji, niż czasem z siebie zrezygnować.
Po co to robić? Żeby dać przestrzeń innym. Żeby ułożyć sobie w głowie, że inny pomysł niż mój też może być dobry. Żeby łatwiej żyło się razem. Żeby służyć. Nie zawsze wszystko da się podzielić po równo - dzisiaj po obiedzie zmywasz ty, jutro ja. Nie zawsze da się zrobić tak, żeby każdy mógł podjąć decyzję. Czasem warto się dostosować, zrezygnować z jakiejś swojej wizji. To nie jest łatwe i dla mnie zwykle wiąże się z nieprzyjemnym poczuciem pewnej nierówności. Ale w miłości nie chodzi o to, żeby wszystkiego wszystkim było po równo, to nie socjalizm. Gdy coś robię, nie liczę na to, że ktoś odpłaci się tym samym. To jest właśnie ryzyko kochania. Mało tego - jak często ja nie odpłacam się miłością na miłość!
Mam głębokie przeświadczenie, że jest ogromna wartość w "zapieraniu się siebie". Choć tak często chciałabym być bardziej zauważana, to z drugiej strony nie chcę, by wszystko kręciło się wokół mnie i nie chcę sama mieć wzroku utkwionego tylko w siebie i swoje potrzeby. Jasne, nie jest mi łatwo złapać balans, bo z drugiej strony mam problem z nadmierną troską o innych. Ale myślę sobie, że w tych górach złapałam pewną równowagę - tam, gdzie czułam się na siłach odpuścić, albo gdzie czułam, że chcę zrobić coś po swojemu, "bo tak", to odpuszczałam. Z kolei gdy czułam, że przekraczam swoje granice, odpuszczałam niektóre z zaplanowanych aktywności, żeby nie narzucać na siebie nadmiernej presji i zwyczajnie nie przemęczyć się. Zamiast jednego czy dwóch wyjść w góry wybrałam czas z samą sobą i spacery po okolicach. I to też było super. Nie ograniczałam w ten sposób ani innych, ani siebie.
Nie zawsze moje potrzeby muszą być spełnione w tej chwili - bo inni mają też jakieś swoje. Ale warto świadomie decydować, kiedy rezygnuję z siebie, a kiedy zdrowym jest poświęcić czas sobie. W przypadku, gdy odpuszczam po to, by kogoś innego mogło wyjść na wierzch, staram się mieć w pamięci też te moje potrzeby, żeby zaplanować na dogodniejszy moment zadbanie o siebie, i pomysły, bo być może kiedyś będzie jeszcze przestrzeń na ich realizację. A jeżeli tej przestrzeni nie będzie, to też jest OK - nie wszystko musi być moje.
Trudny ten temat, rozmyślam nad nim od wielu lat. Jak widzicie po tym wpisie, wnioski nie są jasne. Ale czy kiedyś będą? Kochanie - bo w moim przeświadczeniu to ma na celu zarówno rezygnacja z siebie, jak i troska o siebie samą - zawsze będzie pracą i nieustającym podejmowaniem decyzji. A to rzadko kiedy jest od razu klarowne i oczywiste. Ale warto. Jestem pewna.
Ściskam
Kasia L.