Bardzo osobiście o początkach macierzyństwa

 

akwarela przedstawiająca kilka kwiatów maku

Uwaga, będzie mocno, długo, ale bardzo od serca. Jeżeli z jakichś powodów nie czujesz się teraz na siłach, nie czytaj. W pełni rozumiem :)

Bez tej opowieści trudno będzie mi wrócić na dobre do pisania. Bo dużo się zmieniło, odkąd zostałam mamą - zdecydowanie na dobre, ale droga, którą przeszliśmy, wiele od nas wymagała i zredefiniowała wiele spraw w moim życiu. Wczesnym rankiem to też trochę taki mój pamiętnik, dlatego chciałabym, aby i ta historia znalazła tu swoje miejsce. Tylko że od miesięcy zastanawiam się, jak ją opisać, żeby dobrze ubrać w słowa, przekazać zawiłe myśli, nie zostać źle zrozumianą, nie zostawić czytelnika z poczuciem bezcelowego przybicia, a przy okazji jeszcze zostawić najczulsze miejsca dla mnie, mojego męża i synka. Takie to wszystko złożone, wielowymiarowe, w wielu miejscach niejasne...

Nie zliczę, ile razy w ciągu tych dwóch lat zmieniałam kształt tego wpisu. W końcu zdecydowałam pisać w prost, prosto i bez zbędnego tłumaczenia, jak czuję. Jednocześnie puszczając to w świat, zdaję sobie sprawę z tego, że daję temu światu olbrzymi kredyt zaufania, że nie zostanę źle zrozumiana, że moja najczulsza historia zostanie czule przyjęta. Choć jeśli nie, to też będzie ok - mam przed sobą cel, którym jest pokazanie, że można mieć naprawdę różnie, że często dwie rzeczy mogą być prawdą. Że jeśli ktoś, czytając to, przeżywa lub przeżywał coś podobnego, to gdzieś na świecie jest taka Kasia, która ma tak samo. Mnie ta perspektywa, której wydaje mi się, że ciągle jest mało w social mediach, pomogłaby w trudnych momentach. 

ozdobna linia roślinna, akwarela 

Macierzyństwo mnie doświadczyło. Przeżyłam zarówno najpiękniejsze, jak i najtrudniejsze chwile w swoim życiu. Moment, w którym pani położna jednym sprawnym ruchem złapała mojego synka i położyła go na moim brzuchu, to spojrzenie, które wymieniliśmy z mężem i to obezwładniające uczucie niedowierzania we własne szczęście, jest czymś, czego nie da się opisać, a co zostanie na zawsze dla nas i w nas. 

Jednocześnie jest coś, co też - jestem już teraz przekonana - zostanie na zawsze w nas, a czego się kompletnie nie spodziewałam i na co nie sposób było się przygotować. To nasze trudne początki - i mówiąc "nasze", mam na myśli całą naszą trójkę. Są przeżycia, których nie da się przekazać tak do końca, a ktoś, kto nie ma podobnej historii, nie jest w stanie jej całkowicie zrozumieć. Mimo wszystko uważam, że warto się nimi dzielić, dlatego mimo pewnych oporów, to robię.

Będąc w ciąży, najbardziej bałam się porodu. Jakoś tak byłam przeświadczona, że jak już dziecko będzie na świecie, to reszta przyjdzie naturalnie. Aż w końcu nadszedł TEN dzień. Mimo że poród trwał wiele godzin, okazał się dla mnie naprawdę łaskawy. I stało się. Dostałam w ramiona nasze wyczekane dziecko, medycy rozeszli się i... zostaliśmy w trójkę. 

Pierwsze tygodnie życia mojego synka upłynęły nam na przyzwyczajaniu się do nowej sytuacji. W końcu w naszym domu pojawił się mały człowiek, staliśmy się dla kogoś całym światem i jedynym warunkiem przetrwania. Po raz pierwszy w życiu moje własne ciało miało zapewnić pożywienie komuś będącemu "na zewnątrz". Początki karmienia były inne niż się spodziewałam. Choć słyszałam o tych najbardziej typowych trudnościach, to wydawało mi się, że to przyjdzie naturalnie - w końcu to jedzenie, podstawowa potrzeba, chyba wszystko powinno pójść gładko. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że minie sporo czasu, zanim oboje z synkiem nauczymy się tej czynności, a wiedza o tym, jak rozkręcić produkcję się nie przyda, bo tego pokarmu będzie... dużo za dużo.  

Ból wiecznie przepełnionych piersi, rwący aż po łopatki, godziny z laktatorem, litry mrożonego mleka, dziesiątki zalanych koszulek, pościeli, niebotyczne ilości herbaty szałwiowej - to jedne z pierwszych trudności, z którymi musiałam się zmierzyć. Przestraszony wzrok mojego dziecka, które potrzebowało po prostu ukojenia przy piersi, a w zamian ciągle było zalewane pokarmem, to coś, co mocno zapadło mi w pamięć i do dziś budzi trudne uczucia.

Po pierwszej wizycie patronażowej mojej położnej już wiedziałam, że będę musiała ją zmienić. Nie dostałam od niej wsparcia, którego wtedy bardzo potrzebowałam; dostałam właściwie niewiele poza dodatkowym stresem. Totalnie bez sił, w połogu, nie ogarniając, co dzieje się wokół, szukałam w Internecie położnej, która zgodzi się mnie przejąć na samej końcówce wymaganej opieki. I na szczęście się to udało (warto szukać pomocy w każdym momencie, nawet, gdy wydaje się to już bez sensu!). To ona podpowiedziała nam sposoby na ukojenie dziecka inne niż smoczek, którego synek nie dawał rady ssać, ona też cierpliwie odpowiadała mi, że wszystko będzie dobrze, gdy po raz tysięczny, nie potrafiąc poradzić sobie z nadprodukcją pokarmu, pytałam ją, czy to kiedyś minie. Cieszę się, że mieliśmy ją wtedy "pod ręką". 

Gdy synek miał około trzy tygodnie, zaczęły się problemy z brzuszkiem. Na początku myśleliśmy, że to te mityczne "kolki", z czasem gastroenterolog zasugerował nietolerancję pokarmową lub alergię. Za jego radą przeszłam wtedy na dietę najpierw bezmleczną, później ograniczającą coraz to nowe alergeny, aż w końcu jadłam praktycznie sam chleb. Mocno schudłam, byłam wyczerpana, nie miałam skąd brać energii. Ale nic tak nie spędzało mi snu z powiek, jak troska o zdrowie i komfort synka. Jeździliśmy od specjalisty do specjalisty - doradca laktacyjny, neurologopeda, fizjoterapeuta, alergolog, gastrolog, pediatra... Konfrontowaliśmy, często sprzeczne, opinie. Ciągle rozmyślaliśmy, jak pomóc temu naszemu małemu człowiekowi. Nocami wertowałam Internet, a w ciągu dnia ładowałam się drzemkami kontaktowymi, które były takim ciepłym promykiem w tej ciemności, którą odczuwałam.

Synek w ciągu dnia płakał po kilka godzin, w nocy masowaliśmy brzuszek, nosiliśmy, staraliśmy się ulżyć jego cierpieniu, choć czuliśmy się bezsilni. Wkradła się (choć bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie "wparowała") depresja poporodowa, której obawiałam się, a jednocześnie spodziewałam - byłam już po jednym epizodzie depresyjnym. Razem z chorobą przyszło poczucie samotności, pustki, bezsensu, przerażającego kontrastu między tym nowo narodzonym, najpiękniejszym na świecie życiem, a moim wewnętrznym roztrzęsieniem. 

Myślałam, że to nie minie. Byłam kompletnie przekonana, że nie poradzę sobie ani chwili dłużej, a jednocześnie nie potrafiłam zdefiniować, co oznacza "nie dać rady". Bo skoro żyjemy, to chyba znak, że dajemy radę? Pamiętam wiele przepłakanych godzin, łzy skapujące na to małe czółko podczas nocnych karmień, tysiące moich "ja nie dam rady" wypowiadanych do męża. Jego bezradność i pełną opieki i lęku troskę. Odliczanie do "będzie lepiej". Jednocześnie wielką wdzięczność za to, że to Życie jest z nami, jest nasze.

Straciliśmy wtedy relacje, które myślałam, że przetrwają. Jednocześnie jeszcze bardziej doceniłam tych, którzy byli i są z nami mimo wszelkich naszych braków, mimo tego, że dawaliśmy radę jedynie (aż) przetrwać kolejny dzień. Mamy to ogromne szczęście mieć wspaniałych Rodziców i Rodzeństwo oraz Przyjaciół, którzy dawali i dają z siebie to, co jest w zasięgu ich możliwości. Mamy też ten przywilej mieć siebie nawzajem. I tak, można czuć się samotnym mimo wsparcia i obecności bliskich, bo to poczucie pustki dyktowane jest wieloma czynnikami - jest zarówno objawem choroby, jak i tego, że nie da się w pełni oddać swoich przeżyć, człowiek zawsze w przeżywaniu jest trochę sam. Mimo to dzielenie się nimi przynosi ulgę, mnie bardzo pomagało to, że moja Siostra ma synka starszego o dwa miesiące od mojego, więc wszystkie etapy przechodzimy w podobnym czasie.

Może ktoś pomyśli, że "inni mają gorzej" (mnie samą takie myśli też nachodzą), ale doświadczenie innych nie umniejsza przecież naszemu. A nasze nie sprawia, że inne są nieważne czy łatwiejsze. Od samego początku oboje z Mężem byliśmy wdzięczni i szczęśliwi, że mamy nasz Skarb i staraliśmy jak mogliśmy, żeby łapać te chwile. Dużo mimo wszystko śmialiśmy się, robiliśmy dużo zdjęć. Bardzo się teraz cieszę z tego, że to robiliśmy - to był nasz sposób na przetrwanie, ale dzięki temu ten czas nie jest i nie będzie w naszej rodzinnej historii czarną plamą, mamy z niego pamiątki. 

ozdobna linia roślinna, akwarela

Dobrze pamiętam moment, w którym po raz pierwszy od porodu poczułam radość niezmąconą żadnym lękiem, smutkiem czy żalem - to był piąty (!) miesiąc życia mojego synka. Byliśmy akurat na spacerze; patrzyłam, jak siedzi sobie w wózeczku, i nagle przyszła do mnie myśl, a razem z nią poczucie: jest dobrze, spokojnie

ozdobna linia roślinna, akwarela

Piszę to, bo chciałabym, żeby wybrzmiało, że depresja poporodowa może przyjść nawet, gdy przyjście na świat dziecka jest spełnionym marzeniem. Więcej nawet - dotyka nie tylko matki, ale też ojców! Uważam, że wciąż jeszcze mało się mówi o depresji poporodowej mężczyzny, czy w ogóle o wyzwaniach, które stoją przed ojcami. Mam nadzieję, że niedługo mój mąż opowie tu na blogu swoją perspektywę. Mnie strasznie trudno przyznać się do tego, jak było i co czułam. Dlatego ten wpis publikuję dopiero teraz. Nasz synek był planowany, wyczekany, tak bardzo chciany, a mimo to pojawiła się depresja, a nasze początki były dalekie od sielankowych. Miałam duże poczucie bycia niezrozumianą - opowiadając, co u nas, wydawało mi się, jakby opowieści oddawały jedynie 30% wszystkiego. Zdarzało się, że spotykaliśmy się z niezrozumieniem, bo np. znajomi mieli dzieci z innym, spokojniejszym czy mniej wymagającym usposobieniem. Jednym słowem, miałam wrażenie, jakby przez moje życie przeszło tornado, a ja stoję w miejscu, w którym było wszystko, co znałam, i patrzę na tę ruinę.

Choć pokochałam moje dziecko od razu, to musiałam nauczyć się kochać rzeczywistość, a zostawić wyobrażenie o niej. Szczerze mówiąc, dalej się tego uczę. Czuję się najsilniejsza, jaka kiedykolwiek byłam, i jednocześnie najbardziej krucha, bezbronna. Długo i intensywnie szukałam sensu w tym wszystkim, co musieliśmy przejść - i nie rozumiem do dziś. Może tak już zostanie, może nie wszystko trzeba rozumieć. I chociaż to poczucie utraty początków, które mogły być inne, zdrowe, radosne, bez bólu i w większej sile dla każdego z naszej trójki, nadal trwa, to mam w sobie coraz więcej akceptacji. A wraz z nią przychodzi to, czego wcześniej nie dane mi było doświadczyć. Spokój, stabilność i nadzieja. Dużo radości z tej mojej codzienności.

Bycie mamą jest dla mnie najwspanialsze na świecie, ale nie mogę powiedzieć, że jest takie, jak z moich marzeń. Okazało się zupełnie inne. Ten obrazek, który stworzyłam w swojej głowie lata temu - bo bycie żoną i mamą było moim największym życiowym celem, odkąd pamiętam - został zastąpiony przez rzeczywistość. Napotkałam jakiś czas temu w Internecie słowa Agnieszki Chylińskiej, które zapadły mi w pamięć: 

Macierzyństwo miało być dla mnie kolejnym sukcesem, rolą, w którą wejdę instynktownie, z radością, zapałem i pewnością siebie. Etapem idealnie wklejonym do mojego ówczesnego życia, gdzie miało być "doklejone" do bieżących spraw jak rodzaj pluszowej przybudówki. Okazało się brutalnym strzałem w mój egoizm, w wieczne dogadzanie sobie w myśl zasady, "bo ja zawsze miałam ciężko"... Musiałam umrzeć, a wraz ze mną wszystko, w co wówczas wierzyłam. Byłam w tym procesie bardzo osamotniona, pogubiona... Dzisiaj mogę powiedzieć, że macierzyństwo mnie uratowało, pomogło odnaleźć w sobie pokłady miłości, o której istnienie siebie samej nie podejrzewałam. Ale to moja historia i mój proces. Proces, który trwa cały czas. 

To, co chciałabym, żeby wybrzmiało, to że dwie rzeczy mogą być prawdą. Początki rodzicielstwa były dla mnie tornadem, które zmiotło wszystko, co znałam i zbudowałam. Jednocześnie przyjście na świat mojego synka było najlepszym, co mogło mnie spotkać. Tak, jest cholernie trudno, i tak, jest na maksa warto. On jest dla mnie tak wielkim darem, że zdecydowałabym się doświadczyć tego wszystkiego dla niego jeszcze raz, jeżeli byłoby trzeba. Choć kompletnie nie rozumiem, dlaczego ta droga pierwszego roku musiała być tak trudna. 

Jak jest teraz? Lepiej, spokojniej. Jest czas pokoju, a ja uczę się nim cieszyć i puszczać gardę. Przepełnia mnie wdzięczność za moich najbliższych, z którymi pokonałam niejedną burzę. Za zdrowie, które do nas pomału wraca. I za każdy nowy dzień, rozpoczęty dźwiękiem tych małych stópek, biegnących się przywitać. Wiele w nas jeszcze obaw i zmęczenia, pewnie wiele do pracy, ale co najmniej tyle samo poczucia spełnienia w tej rodzicielskiej roli. 

ozdobna linia roślinna, akwarela

Drogi Rodzicu,
jeżeli czujesz się przytłoczony, niezrozumiany, samotny w swoich przeżyciach,
jeżeli uważasz, że tego, czego doświadczasz, nie da się opisać,
jeżeli czujesz, że wszyscy wokół mówią inaczej,
jeżeli jesteś przekonany, że nie dasz rady...
że przez Twój świat nagle przeszło potężne tornado i wszystko obróciło w proch,
jeżeli jesteś tam i patrzysz na gruzy tego, co znałeś...
... wiedz, że też tam byłam. Pewnie teraz nie masz na to siły, ale warto walczyć i dawać sobie pomóc. 

Jeżeli masz obawy, lękasz się o zbyt wiele albo o zbyt mało, jeżeli czujesz, że nie kochasz swojego dziecka tak, jakbyś chciał, albo że w ogóle go nie kochasz (bo i tak się w depresji poporodowej zdarza), że nie nadajesz się na matkę/ojca - to normalne uczucia, w których nie jesteś sam. Możesz potrzebować pomocy, wsparcia (na pewno zresztą go potrzebujesz; nic tak jak macierzyństwo nie pokazało mi, że każdy z nas potrzebuje "wioski"), ale to nie znaczy, że jesteś słaby. 

A jeżeli czytasz to i masz wokół siebie kogoś, kto jest rodzicem, to zanim ocenisz, zanim pomyślisz sobie, że "przecież wiesz", zatrzymaj się i pomyśl, że najprawdopodobniej nie znasz pełnej historii tej osoby, nie wiesz, co ona nosi ze sobą w sercu. Ludzie mają naprawdę różnie.

ozdobna linia roślinna, akwarela

Moje wpisy tutaj zazwyczaj są osobiste, ale ten jest osobisty w sposób szczególny. Zdaję sobie sprawę, że jest wiele osób, które miały/mają gorzej, które chciałyby być w mojej sytuacji. Ja w całym tym doświadczeniu jestem ogromnie wdzięczna za to wszystko, co mam - to dużo więcej niż to, o czym niejeden śmiałby marzyć. Nie odbiera to jednak wagi mojemu doświadczeniu cierpienia. Dzieląc się nim, poszłam za przeczuciem, że ono też jest ważne i może pomóc innym. Jeśli tak się stanie, w jakikolwiek sposób - będę szczęśliwa.

Ściskam
Kasia L. 

 

PS. Jako ilustrację wstawiam maki, które kiedyś tu już opublikowałam. Wybrałam je, bo kojarzą mi się z moją Mamą. 

0 comments