Jak wspominam kierunek Filologia polska po dwóch latach od ukończenia
Gdyby podliczyć godziny spędzone w bibliotece, zsumowałoby to się chyba na co najmniej rok. Stres, płacz, niemoc, zarwane noce, mdłości przed egzaminami. Jedzenie na mieście, przesiadywanie na wydziale do wieczora, tony odręcznych notatek, mnóstwo wydrukowanych skryptów... Brzmi jak codzienność studenta medycyny? Otóż nie! To tylko (aż) filologia polska.
Przyznaję, że wybierając ten kierunek, nie spodziewałam się, z czym to się będzie wiązało. Lubiłam zagadnienia dotyczące języka, lubiłam książki, a od pewnego czasu ogromną przyjemność sprawiało mi poprawianie tekstów. Zamarzyłam o byciu redaktorem językowym. W mieście, w którym chciałam studiować, nie było osobnego kierunku "Edytorstwo", za to filologia oferowała taką specjalizację. Stwierdziłam, że to nawet lepiej, będę miała szersze możliwości w razie czego. Większość znajomych i rodziny pytała mnie: Chcesz zostać nauczycielką? Nie chciałam, ale dobrze rozumiałam to pytanie, bo sama nie byłam pewna, co można robić po filologii. Wiedziałam tyle, że chcę to studiować.
W życiu nie spodziewałabym się, że te studia będą takie wymagające! I jednocześnie nie przypuszczałabym, że tyle mnie nauczą. Ale zacznijmy od podstaw.
O filologii polskiej w praktyce - jak skonstruowany jest kierunek
W mieście, w którym studiowałam (choć przypuszczam, że we wszystkich miastach jest podobnie) przedmioty na filologii polskiej podzielić można było zasadniczo na trzy zakresy: literaturoznawstwo, językoznawstwo, kulturoznawstwo.
Literaturoznawstwo to z jednej strony zajęcia dotyczące historii literatury (czyli omawianie po kolei każdej epoki wraz z powstałymi w danym czasie utworami), a z drugiej - teoria literatury, to znaczy nauka o tym, jak zbudowane są teksty, o sposobach ich interpretacji, różnych podejściach teoretycznych itp. Teoria jest skomplikowana i operuje na sporym poziomie abstrakcji, ale odkąd trafiłam pod opiekę do pewnej Pani Profesor, zakochałam się w tej dziedzinie i już do końca studiów została moją ulubioną, którą najwięcej się zajmowałam. Gdy po teoretycznoliterackim licencjacie postanowiłam (z powodu kryzysu roku trzeciego, który trzymał mnie zresztą już do końca studiów; dygresja: był tak silny, że realnie marzyłam o rzuceniu studiów i zatrudnieniu się w warzywniaku) pójść napisać magisterkę z historii literatury, zrozumiałam, że gdybym kiedykolwiek chciała i mogła zostać na uczelni, byłabym teoretykiem. I znawcą twórczości Baczyńskiego, oczywiście.
Na językoznawstwo składały się: gramatyka, historia języka, dialektologia, fonetyka, składnia i inne tego typu zagadnienia. Tak, to właśnie dlatego tak słynne wśród studentów są legendy o starocerkiewnosłowiańskim, którego kiedyś uczono na tym kierunku, czy o jerach i dziwacznej prasłowiańskiej pisowni wyrazów. Generalnie interesujące rzeczy, można zabłysnąć w towarzystwie, ale żeby to wszystko pojąć, trzeba było wznieść umysł na wyżyny i przede wszystkim dużo się uczyć. Na przedmiotach językoznawczych dość często chodziło się do tablicy i pisało kolokwia.
Zajęcia kulturoznawcze jak dla mnie były najmniej konkretne i nie przepadałam za nimi. To na nich najłatwiej było odpłynąć w rozmowie na tematy niby na temat, które kończyły się półtoragodzinną pogadanką o poglądach społeczno-polityczno-religijnych. Czyli grząski grunt. Ale niektórzy wyraźnie to lubili.
Moje doświadczenie studiów filologicznych
Mimo że wiedziałam, że trzeba będzie dużo czytać, nie przypuszczałam, że to "dużo" będzie oznaczać np. 64 lektury do egzaminu z romantyzmu, a przy tym artykuły i rozdziały na różne inne przedmioty, zaliczenia, kolokwia itp. Uczyłam się naprawdę dużo, a i tak moje czytanie polegało głównie na panicznym chwytaniu książki, dotarciu gdzieś do połowy, a potem rzucaniu jej i w pośpiechu czytanie innej. Moje tempo czytania nie było zachwycające, jak można wywnioskować z tej opowieści, ale muszę przyznać, że dzięki polonistyce naprawdę znacznie się poprawiło. Nauczyłam się też czytać lepiej - z większym zrozumieniem, z lepszą strategią, wyrabiając sobie opinię i potrafiąc się wypowiedzieć na przeczytany temat. Dla mnie to wielka zaleta tych studiów, umiejętność przydaje mi się na co dzień.
Pamiętam jak przed pierwszym egzaminem ustnym, to była literatura oświecenia, byłam spięta jak struna i miałam takie mdłości, że nie mogłam spać. Samo wydarzenie okazało się do przeżycia i dostałam niezłą ocenę, ale do końca studiów nie mogłam się pogodzić z tym, że na filologii praktycznie nie było innej formy egzaminu niż ustna. Uważałam ją za niesprawiedliwą. Jako niezbyt dobry mówca, często nie potrafiłam obronić mojej wiedzy lub (w razie jej niedostatku) umiejętnie pokierować rozmową, jak to robili niektórzy. Poza tym każdy dostawał/losował inne pytania, więc szanse były dość nierówne - jednym dane zagadnienia przypasowały, innym nie. Wiecie, mogłabym np. śpiewająco znać 5 tematów, a nie zdążyć nauczyć się szóstego, wylosować go i już wrzesień murowany. I na odwrót - nauczyć się jedynie 1 tematu, akurat na niego trafić, i proszę - piąteczka. Egzaminy ustne były dla mnie największym stresem, ale dzięki nim bardzo poprawiły się moje zdolności prowadzenia rozmowy na tematy naukowe, wypowiadania się i panowania nad emocjami.
A dla przeciwwagi, bo każdy akapit zaczynam odstraszaniem od tego kierunku, powiem, że najważniejsze, co dały mi te studia, to umiejętności miękkie i mnóstwo radosnych i trudnych wspomnień. Było intensywnie, nie da się ukryć. Spotkałam kilku wspaniałych wykładowców, bardzo poświęconych swojej pracy i studentom, wiele ciekawych osób wśród rówieśników i przeżyłam wyjątkowy czas (choć nie stereotypowo studencki, na imprezach i posiadówkach w akademiku, choć na pierwszym roku nawet trochę udawałam, że lubię chodzić do klubów): zwiedziłam mnóstwo knajp z dobrym jedzeniem z przyjaciółką, spędziłyśmy godziny na odpytywaniu się i opowiadaniu sobie nawzajem o lekturach, przesiedziałam co najmniej miesiące w bibliotece, wzięłam udział w programie tutoringowym. To tylko niektóre wspomnienia, które ze mną zostaną. Filologia polska dała mi, paradoksalnie może, dużo możliwości. Można by powiedzieć, że nie dała mi konkretnego "fachu" do ręki, ale uwrażliwiła, otworzyła moją głowę na nowe, zaciekawiła wielością literatury i tematów z nią związanych, zainspirowała do działalności na różnych polach.
Plusy i minusy studiowania filologii polskiej
Na koniec, dla osób, które z mojej zawiłej dość opowieści nie wyłapały, czy właściwie warto iść na filologię polską, przedstawiam zupełnie subiektywną listę plusów i minusów tego kierunku.
Zalety:
- porządny zastrzyk przeczytanej literatury
- rosnąca świadomość językowa, konstrukcji języka, jego pochodzenia itp.
- wiele umiejętności miękkich (m.in. wypowiadanie się, pisanie, wyrabianie sobie opinii i jej wyrażanie)
- paradoksalnie, szeroki zakres możliwości zdobycia pracy - poloniści są dość pożądani na rynku pracy ze względu właśnie na swoje umiejętności miękkie (*jednocześnie minusem jest to, że są to często prace w instytucjach kulturalnych czy innych państwowych placówkach, a więc niskopłatne)
- spotkanie z drugim człowiekiem i jego opinią
- dla osób zainteresowanych literaturą, językiem i kulturą, to są bardzo ciekawe studia (mimo niektórych przedmiotów), poszerzające horyzonty
Wady:
- praktycznie same egzaminy ustne (które uważam, że trudno przeprowadzić w pełni sprawiedliwie)
- duże pole do odbiegania od tematu na wielu zajęciach, zwłaszcza na tematy społeczno-polityczno-religijne (często drażliwe)
- dużo zajęć i stresu, a na każde zajęcia trzeba się przygotować - coś przeczytać, przygotować prezentację, odrobić jakieś zadanie, przemyśleć dany temat
- materiał pędzi - od jednej do kilku książek do przeczytania w tygodniu
- mało specjalizacji do wyboru (przynajmniej w mieście, w którym studiowałam)
Czy warto wybrać te studia?
Gdybym cofnęła się w czasie to, mimo przewlekłego stresu, który te studia mi sprezentowały, wybrałabym je jeszcze raz. A jednocześnie nie chciałabym się cofać w czasie, żeby ponownie to przeżywać. Pięć lat polonistyki w znacznym stopniu mnie ukształtowały. Przede wszystkim naukowo, ze względu na możliwości i wsparcie, które otrzymałam od tych paru wykładowców, których nie zapomnę, a dzięki którym moja wiara w ten kierunek nie gasła, mimo zderzania się ze ścianą z wielu stron. Językowo - bo choć pisania było dużo mniej, niż myślałam, to teksty sprawdzane były zwykle bardzo krytycznym okiem, co pozwoliło mi zwracać uwagę na błędy, które dotychczas pomijałam. I prywatnie - nauczyłam się nie stresować nadmiernie egzaminami ustnymi i wypowiedziami, więcej rzeczy, które mnie dotykały, po prostu "olewać", ale też patrzeć szerzej, ze spokojem i zaciekawieniem wysłuchiwać opinii, również tych odmiennych od mojej.
Jednocześnie najwyższy czas zaznaczyć, że moja osobowość jest dość... specyficzna. To znaczy jestem osobą, która bardzo się przejmuje, dużo zamartwia i generalnie nietrudno ją zestresować. Ludzie mają różne podejście, różny sposób bycia i wiem, że niektórzy znajomi z mojego roku czy innych lat/tego samego kierunku w innym mieście mogliby się z tym postem nie zgodzić. W każdym razie opowiadam jedynie o swoim doświadczeniu.
A w ogóle to słyszałam gdzieś (mam nadzieję, że nie powielam plotek), że do pracy przy grze Wiedźmin szukali polonistów, bo potrzeba było napisać scenariusz wypełniony żartami z inteligentnymi aluzjami do wytworów kultury. Patrząc przez ramię Mężowi, który w zeszłym roku przechodził Wiedźmina 3, muszę przyznać, że jeżeli to prawda, to całkiem im to wyszło! Także wiecie - możliwości na kreatywną i ciekawą pracę się zdarzają ;) Ja z moich obecnych prac jestem bardzo zadowolona, chociaż droga nie jest prosta. Ale właściwie po jakim kierunku droga jest prosta? Każdy młody dorosły wchodzący na rynek pracy związany ze swoim wyuczonym zawodem ma raczej podobne problemy. To jednak temat na osobny wpis, może kiedyś.
Czy są tu jakieś osoby, które łączyły się ze mną w bólach studiowania filologii? Albo czytelnicy z innych kierunków, którzy mają podobne odczucia i chcieliby się nimi podzielić? Chętnie poczytam!
Ściskam
Kasia L.