wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki
  • STRONA GŁÓWNA
  • CODZIENNOŚĆ
    • Radości
    • Refleksje
    • Organizacja
    • Chwila dla siebie
    • Z pamiętnika
  • KREATYWNIE
    • Opowiadania
    • Dom
    • Sztuka
  • POLONISTYKA
    • Pisanie
    • Książki
    • Studia polonistyczne
      i edytorstwo
  • OKOŁOPSYCHOLOGICZNE
  • POLECAM
  • O MNIE I BLOGU / KONTAKT
nowy wpis w każdy wtorek o 19:00


 

stos książek, obok kubek kawy, filologia polska, akwarela

Jak wspominam kierunek Filologia polska po dwóch latach od ukończenia

Gdyby podliczyć godziny spędzone w bibliotece, zsumowałoby to się chyba na co najmniej rok. Stres, płacz, niemoc, zarwane noce, mdłości przed egzaminami. Jedzenie na mieście, przesiadywanie na wydziale do wieczora, tony odręcznych notatek, mnóstwo wydrukowanych skryptów... Brzmi jak codzienność studenta medycyny? Otóż nie! To tylko (aż) filologia polska.

Przyznaję, że wybierając ten kierunek, nie spodziewałam się, z czym to się będzie wiązało. Lubiłam zagadnienia dotyczące języka, lubiłam książki, a od pewnego czasu ogromną przyjemność sprawiało mi poprawianie tekstów. Zamarzyłam o byciu redaktorem językowym. W mieście, w którym chciałam studiować, nie było osobnego kierunku "Edytorstwo", za to filologia oferowała taką specjalizację. Stwierdziłam, że to nawet lepiej, będę miała szersze możliwości w razie czego. Większość znajomych i rodziny pytała mnie: Chcesz zostać nauczycielką? Nie chciałam, ale dobrze rozumiałam to pytanie, bo sama nie byłam pewna, co można robić po filologii. Wiedziałam tyle, że chcę to studiować.

W życiu nie spodziewałabym się, że te studia będą takie wymagające! I jednocześnie nie przypuszczałabym, że tyle mnie nauczą. Ale zacznijmy od podstaw. 

O filologii polskiej w praktyce - jak skonstruowany jest kierunek

W mieście, w którym studiowałam (choć przypuszczam, że we wszystkich miastach jest podobnie) przedmioty na filologii polskiej podzielić można było zasadniczo na trzy zakresy: literaturoznawstwo, językoznawstwo, kulturoznawstwo. 

Literaturoznawstwo to z jednej strony zajęcia dotyczące historii literatury (czyli omawianie po kolei każdej epoki wraz z powstałymi w danym czasie utworami), a z drugiej - teoria literatury, to znaczy nauka o tym, jak zbudowane są teksty, o sposobach ich interpretacji, różnych podejściach teoretycznych itp. Teoria jest skomplikowana i operuje na sporym poziomie abstrakcji, ale odkąd trafiłam pod opiekę do pewnej Pani Profesor, zakochałam się w tej dziedzinie i już do końca studiów została moją ulubioną, którą najwięcej się zajmowałam. Gdy po teoretycznoliterackim licencjacie postanowiłam (z powodu kryzysu roku trzeciego, który trzymał mnie zresztą już do końca studiów; dygresja: był tak silny, że realnie marzyłam o rzuceniu studiów i zatrudnieniu się w warzywniaku) pójść napisać magisterkę z historii literatury, zrozumiałam, że gdybym kiedykolwiek chciała i mogła zostać na uczelni, byłabym teoretykiem. I znawcą twórczości Baczyńskiego, oczywiście.

Na językoznawstwo składały się: gramatyka, historia języka, dialektologia, fonetyka, składnia i inne tego typu zagadnienia. Tak, to właśnie dlatego tak słynne wśród studentów są legendy o starocerkiewnosłowiańskim, którego kiedyś uczono na tym kierunku, czy o jerach i dziwacznej prasłowiańskiej pisowni wyrazów. Generalnie interesujące rzeczy, można zabłysnąć w towarzystwie, ale żeby to wszystko pojąć, trzeba było wznieść umysł na wyżyny i przede wszystkim dużo się uczyć. Na przedmiotach językoznawczych dość często chodziło się do tablicy i pisało kolokwia.

Zajęcia kulturoznawcze jak dla mnie były najmniej konkretne i nie przepadałam za nimi. To na nich najłatwiej było odpłynąć w rozmowie na tematy niby na temat, które kończyły się półtoragodzinną pogadanką o poglądach społeczno-polityczno-religijnych. Czyli grząski grunt. Ale niektórzy wyraźnie to lubili. 

Moje doświadczenie studiów filologicznych

Mimo że wiedziałam, że trzeba będzie dużo czytać, nie przypuszczałam, że to "dużo" będzie oznaczać np. 64 lektury do egzaminu z romantyzmu, a przy tym artykuły i rozdziały na różne inne przedmioty, zaliczenia, kolokwia itp. Uczyłam się naprawdę dużo, a i tak moje czytanie polegało głównie na panicznym chwytaniu książki, dotarciu gdzieś do połowy, a potem rzucaniu jej i w pośpiechu czytanie innej. Moje tempo czytania nie było zachwycające, jak można wywnioskować z tej opowieści, ale muszę przyznać, że dzięki polonistyce naprawdę znacznie się poprawiło. Nauczyłam się też czytać lepiej - z większym zrozumieniem, z lepszą strategią, wyrabiając sobie opinię i potrafiąc się wypowiedzieć na przeczytany temat. Dla mnie to wielka zaleta tych studiów, umiejętność przydaje mi się na co dzień.

Pamiętam jak przed pierwszym egzaminem ustnym, to była literatura oświecenia, byłam spięta jak struna i miałam takie mdłości, że nie mogłam spać. Samo wydarzenie okazało się do przeżycia i dostałam niezłą ocenę, ale do końca studiów nie mogłam się pogodzić z tym, że na filologii praktycznie nie było innej formy egzaminu niż ustna. Uważałam ją za niesprawiedliwą. Jako niezbyt dobry mówca, często nie potrafiłam obronić mojej wiedzy lub (w razie jej niedostatku) umiejętnie pokierować rozmową, jak to robili niektórzy. Poza tym każdy dostawał/losował inne pytania, więc szanse były dość nierówne - jednym dane zagadnienia przypasowały, innym nie. Wiecie, mogłabym np. śpiewająco znać 5 tematów, a nie zdążyć nauczyć się szóstego, wylosować go i już wrzesień murowany. I na odwrót - nauczyć się jedynie 1 tematu, akurat na niego trafić, i proszę - piąteczka. Egzaminy ustne były dla mnie największym stresem, ale dzięki nim bardzo poprawiły się moje zdolności prowadzenia rozmowy na tematy naukowe, wypowiadania się i panowania nad emocjami. 

A dla przeciwwagi, bo każdy akapit zaczynam odstraszaniem od tego kierunku, powiem, że najważniejsze, co dały mi te studia, to umiejętności miękkie i mnóstwo radosnych i trudnych wspomnień. Było intensywnie, nie da się ukryć. Spotkałam kilku wspaniałych wykładowców, bardzo poświęconych swojej pracy i studentom, wiele ciekawych osób wśród rówieśników i przeżyłam wyjątkowy czas (choć nie stereotypowo studencki, na imprezach i posiadówkach w akademiku, choć na pierwszym roku nawet trochę udawałam, że lubię chodzić do klubów): zwiedziłam mnóstwo knajp z dobrym jedzeniem z przyjaciółką, spędziłyśmy godziny na odpytywaniu się i opowiadaniu sobie nawzajem o lekturach, przesiedziałam co najmniej miesiące w bibliotece, wzięłam udział w programie tutoringowym. To tylko niektóre wspomnienia, które ze mną zostaną. Filologia polska dała mi, paradoksalnie może, dużo możliwości. Można by powiedzieć, że nie dała mi konkretnego "fachu" do ręki, ale uwrażliwiła, otworzyła moją głowę na nowe, zaciekawiła wielością literatury i tematów z nią związanych, zainspirowała do działalności na różnych polach. 

Plusy i minusy studiowania filologii polskiej

Na koniec, dla osób, które z mojej zawiłej dość opowieści nie wyłapały, czy właściwie warto iść na filologię polską, przedstawiam zupełnie subiektywną listę plusów i minusów tego kierunku.

Zalety:

  • porządny zastrzyk przeczytanej literatury
  • rosnąca świadomość językowa, konstrukcji języka, jego pochodzenia itp.
  • wiele umiejętności miękkich (m.in. wypowiadanie się, pisanie, wyrabianie sobie opinii i jej wyrażanie)
  • paradoksalnie, szeroki zakres możliwości zdobycia pracy - poloniści są dość pożądani na rynku pracy ze względu właśnie na swoje umiejętności miękkie (*jednocześnie minusem jest to, że są to często prace w instytucjach kulturalnych czy innych państwowych placówkach, a więc niskopłatne)
  • spotkanie z drugim człowiekiem i jego opinią
  • dla osób zainteresowanych literaturą, językiem i kulturą, to są bardzo ciekawe studia (mimo niektórych przedmiotów), poszerzające horyzonty

Wady:

  • praktycznie same egzaminy ustne (które uważam, że trudno przeprowadzić w pełni sprawiedliwie)
  • duże pole do odbiegania od tematu na wielu zajęciach, zwłaszcza na tematy społeczno-polityczno-religijne (często drażliwe)
  • dużo zajęć i stresu, a na każde zajęcia trzeba się przygotować - coś przeczytać, przygotować prezentację, odrobić jakieś zadanie, przemyśleć dany temat
  • materiał pędzi - od jednej do kilku książek do przeczytania w tygodniu
  • mało specjalizacji do wyboru (przynajmniej w mieście, w którym studiowałam)

Czy warto wybrać te studia? 

Gdybym cofnęła się w czasie to, mimo przewlekłego stresu, który te studia mi sprezentowały, wybrałabym je jeszcze raz. A jednocześnie nie chciałabym się cofać w czasie, żeby ponownie to przeżywać. Pięć lat polonistyki w znacznym stopniu mnie ukształtowały. Przede wszystkim naukowo, ze względu na możliwości i wsparcie, które otrzymałam od tych paru wykładowców, których nie zapomnę, a dzięki którym moja wiara w ten kierunek nie gasła, mimo zderzania się ze ścianą z wielu stron. Językowo - bo choć pisania było dużo mniej, niż myślałam, to teksty sprawdzane były zwykle bardzo krytycznym okiem, co pozwoliło mi zwracać uwagę na błędy, które dotychczas pomijałam. I prywatnie - nauczyłam się nie stresować nadmiernie egzaminami ustnymi i wypowiedziami, więcej rzeczy, które mnie dotykały, po prostu "olewać", ale też patrzeć szerzej, ze spokojem i zaciekawieniem wysłuchiwać opinii, również tych odmiennych od mojej.

Jednocześnie najwyższy czas zaznaczyć, że moja osobowość jest dość... specyficzna. To znaczy jestem osobą, która bardzo się przejmuje, dużo zamartwia i generalnie nietrudno ją zestresować. Ludzie mają różne podejście, różny sposób bycia i wiem, że niektórzy znajomi z mojego roku czy innych lat/tego samego kierunku w innym mieście mogliby się z tym postem nie zgodzić. W każdym razie opowiadam jedynie o swoim doświadczeniu.

A w ogóle to słyszałam gdzieś (mam nadzieję, że nie powielam plotek), że do pracy przy grze Wiedźmin szukali polonistów, bo potrzeba było napisać scenariusz wypełniony żartami z inteligentnymi aluzjami do wytworów kultury. Patrząc przez ramię Mężowi, który w zeszłym roku przechodził Wiedźmina 3, muszę przyznać, że jeżeli to prawda, to całkiem im to wyszło! Także wiecie - możliwości na kreatywną i ciekawą pracę się zdarzają ;) Ja z moich obecnych prac jestem bardzo zadowolona, chociaż droga nie jest prosta. Ale właściwie po jakim kierunku droga jest prosta? Każdy młody dorosły wchodzący na rynek pracy związany ze swoim wyuczonym zawodem ma raczej podobne problemy. To jednak temat na osobny wpis, może kiedyś.

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

Czy są tu jakieś osoby, które łączyły się ze mną w bólach studiowania filologii? Albo czytelnicy z innych kierunków, którzy mają podobne odczucia i chcieliby się nimi podzielić? Chętnie poczytam!

Ściskam
Kasia L.


słońce przebijające się przez drzewa w lesie, akwarela

Pewnego razu zwierzałam się zaufanej osobie z tego, że stale wpadam w te same wady. Zazdrość, ciągłe narzekanie, plotkowanie, obmowy i gadanie bez sensu... Okropnie mnie to frustrowało, bo ja wcale nie chciałam tak żyć. To się działo jakby samo, nie mogłam się powstrzymać przed poddaniem się tym samym schematom. Opracowywałam sobie sposób walki z każdą z tych wad, ale było tego tak dużo, że za każdym razem kończyło się podobnie. Nie chciałam nikogo ranić swoimi nieprzemyślanymi słowami, nie chciałam chować w sobie zazdrości, gniewu czy malkontenctwa. Na tapecie w telefonie miałam ustawiony cytat z I Listu do Tesaloniczan (który do dzisiaj jest mi ogromnie bliski) Zawsze się radujcie.

Mój rozmówca wysłuchał mnie uważnie, a potem z wielką serdecznością i ciepłem powiedział: Kasiu, na to wszystko jest jedna wspólna metoda. Wdzięczność. Sama praktyka wdzięczności może nie jest zbyt odkrywcza, bo dość popularna przy obecnie panujących trendach journalingu, które zachęcają m.in. do wypisania każdego dnia 3 rzeczy, za które jest się wdzięcznym. Mnie w tamtej radzie ujęło to, że wdzięczność jest naprawdę balsamem na wiele różnych trudności. Że na te z pozoru niezwiązane ze sobą wady może pomóc jedna rada. Prosta, a zarazem taka trudna.

Nie prowadzę dziennika wdzięczności. Nie budzę się każdego dnia z uśmiechem na ustach, przeciągając się i wskakując z entuzjazmem w poranek. Dalej jest we mnie sporo zazdrości i porównywania się z innymi, nadal miewam ochotę na narzekanie i plotki. Dużo pracy jeszcze przede mną, żeby żyć tak, jak naprawdę bym chciała. Ale zaczęłam do swojego życia wprowadzać wdzięczność tak, jak tylko potrafię.

Idąc rano do pracy często zastanawiam się, co jest w mojej codzienności tak oczywiste, że zapomniałam, że to też jest darem. Kiedy ostatnio cieszyłam się ze zdrowych zmysłów, wszystkich pięciu? Z obu rąk i nóg? Z tego, że mam pracę? Że obudziłam się dziś w ciepłym łóżku i wypiłam gorącą kawę? Zamiast narzekać na popołudniową zmianę i późny powrót do domu, wolę docenić to, że mam cały poranek dla siebie i nie muszę się spieszyć jak co rano. Gdy przytłacza mnie liczba spotkań towarzyskich zaplanowanych w najbliższym czasie (a dlaczego tak miewam, o tym w moim poprzednim wpisie: Jestem introwertykiem), kierunkuję swoje serce na wdzięczność, że mam wokół siebie tyle bliskich osób, które chcą ze mną spędzić swój wolny czas. Każdy medal ma dwie strony.

Wdzięczność nie sprawi, że trudności znikną. Wdzięczność daje przeciwwagę tej stronie naszego umysłu, która podpowiada, że wszystko jest do kitu. Po prostu wnosi więcej radości do życia, pozwala spojrzeć inaczej, zachować pogodę ducha. Mnie bycie wdzięcznym pomaga w nieporównywaniu się z innymi i autentycznej radości z tego, ile dobra ich spotyka. 

Lubię też moment wieczorem, gdy siadam na pościelonym łóżku, przebrana w piżamę, gotowa do snu i próbuję przypomnieć sobie wszystkie dobre sytuacje, które mnie danego dnia spotkały. Dzięki temu zachowuję dłużej w pamięci miłe chwile, zwracam na nie większą uwagę (bo wiadomo, że w życiu jak to w newsach - najwięcej uwagi skupiają te złe). Zasypiam z lepszym nastawieniem i większą uważnością, z bardziej poukładanymi myślami. Właśnie, bo wdzięczność też pozwala być uważnym, to znaczy przestawić się z trybu działania na tryb bycia. Dodatkową korzyścią jest więc też odpoczynek ciała i umysłu.

Czy istnieje metoda na szczęście? Oczywiście, że nie. Każdy definiuje je inaczej. Bycie wdzięcznym to docenienie daru życia i zamiast gonitwy za tym, co ma przynieść mi abstrakcyjne poczucie satysfakcji, które wypala się, gdy tylko osiągnę kolejny cel - spełnianie marzeń z radością i spokojem, jednocześnie ciesząc się tym, co mam. Bo to już jest wystarczające.

Ściskam,
Kasia L.

okno z firankami, na parapecie kubek, książki, kocyk i poduszka; akwarela

Temat, który chcę poruszyć jest tak rozległy, a jednocześnie tak mi bliski, że nie bardzo wiem, jak go ugryźć. Zacznę więc może od ciekawostki. Nie tak dawno temu szukałam w jednym z popularnych słowników online synonimu do wyrazu introwertyk - na potrzeby jakiegoś tekstu. Takich wyników wyszukiwania się nie spodziewałam:

dzikus, niemowa, mruk, pesymista, odludek, narzekacz, skryty, mrukol, milczek, pokutnik, samotnik, mrukliwy, nierozmowny, mizantrop, małomówny, zgorzknialec, eremita, introwertyczny, borsukowaty, frustrat, pustelnik, osoba introwertyczna, neurotyczny, mumia, dzik, cichy, zamknięty w sobie, ponurak, smutas, zamknięty

Nie, to nie jest żart. Przerażona tymi "synonimami", od razu sprawdziłam, czy podobnie rzecz będzie się miała w przypadku ekstrawertyków. Okazało się, że jest zupełnie przeciwnie. 

aktywny, błyskotliwy, bystrzak, ekstrawertyczny, imprezowicz, optymista, osoba ekstrawertyczna, pomysłowy, towarzyski, żartowniś

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to profesjonalne słowniki, ale strony tego typu pozyskują treści zwykle od użytkowników, a następnie są weryfikowane. Rozumiem działanie takich portali na zasadzie działania Wikipedii (poprawcie mnie, jeżeli się mylę). Wyraźnie pokazuje to kierunek, w jakim podąża rozumienie introwertyzmu i ekstrawertyzmu w społeczeństwie. A to z kolei wpływa na samoocenę tej pierwszej grupy. Bo jeżeli mamy możliwość bycia postrzeganymi jako optymiści, towarzyscy, aktywni i błyskotliwi, to kto dobrowolnie przyznałby się do tego, że jest dzikusem, niemową, mrukiem i odludkiem? Na pewno nie ja.

Kawałek mojej historii

Odkąd pamiętam było tak: jako dziecko, a później nastolatka, nie rozumiałam, dlaczego taką trudność sprawia mi zabranie głosu na forum klasy czy skąd to zmęczenie po dłuższym spotkaniu towarzyskim. Właściwie nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego związku, że zmęczenie jest następstwem przebywania w dużej grupie itp. Dochodzące do tego takie cechy jak nieśmiałość, zamknięcie na okazywanie emocji z powodu lęku przed odrzuceniem sprawiały, że wstydziłam się siebie w relacjach społecznych. W pełni dobrze odnajdywałam się jedynie wśród najbliższej rodziny czy przyjaciół.

Miałam takie przeświadczenie, że coś jest ze mną nie tak. Dlaczego innym żyło się łatwiej? Dlaczego codzienne interakcje społeczne przychodziły im tak lekko? Moje cechy osobowości związane z introwertyzmem traktowałam jako jedno z nieśmiałością i bardzo znielubiłam wszystkie. Chciałam się ich pozbyć i zamienić w otwartą, wygadaną dziewczynę. Czy mi się to udało? I tak, i nie. Po wielu latach walki z nieśmiałością na różne sposoby mogę powiedzieć, że bardzo dużo się zmieniło w tej kwestii. 

Z jednej strony zmiana mi pomogła, bo ułatwiła codzienne funkcjonowanie - mniej już stresuję się przy wystąpieniach publicznych czy wykonywaniu telefonów, łatwiej mi postawić granice i powiedzieć o swoich potrzebach (podkreślam: "mniej" i "łatwiej" - bo stres z tym związany nie minął zupełnie i pewnie nigdy nie minie). Z drugiej strony trochę żałuję, bo walczyłam właściwie ze swoją naturą, nie akceptując jej, wbrew sobie. Dzisiaj nie mam już problemu z tym, że jestem introwertykiem, że niektórych rzeczy się wstydzę i że jestem jeszcze nieco nieśmiała. Wręcz przeciwnie: bardzo te cechy w sobie lubię! Uważam, że są ciekawe, wyjątkowe, a przede wszystkim są częścią składową tego, kim jestem. 

Właściwie do dziś odczuwam, że społecznie pożądane są cechy pro-życie-w-grupie, to znaczy otwartość, towarzyskość, kontaktowość, łatwość w wypowiadaniu się itp. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest. Gdy podzieliłam się tą opinią z pewną osobą, którą uważam za autorytet w tej tematyce, zapytała mnie: Kto i kiedy ci tak powiedział? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Wydawało mi się, że nikt nigdy nie powiedział mi tego wprost.

Gdy teraz dłużej się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że takie przeświadczenie mogło się we mnie zakorzenić przez różne sytuacje, w których poczułam się niekomfortowo ze względu na moją nieśmiałość, trudność w wyrażaniu emocji czy cechy introwertyczne. Takie sytuacje miały miejsce regularnie: na spotkaniach rodzinnych pytano mnie, czy się nudzę lub źle czuję, że nic nie mówię; w klasie osoby z "elity" nigdy mnie nie zauważały, a niektórzy nauczyciele nie pamiętali mojego imienia, mimo że uczyli mnie parę lat; nie potrafiłam dojść do głosu w rozmowie albo mnie przekrzykiwano; z odpowiedzi ustnych dostawałam niższe oceny, czasem słusznie, a czasem mimo bycia bardziej obkutą niż koledzy i koleżanki, którzy umieli dobrze zakręcić rozmową.

Myślę, że w wielu z tych sytuacji wystarczyłoby ze spokojem i pogodą ducha wyjaśnić, otwarcie zakomunikować, że np. nie odzywam się, bo jestem raczej słuchaczem i obserwatorem i lepiej czuję się w tej roli; że stresują mnie wystąpienia publiczne, dlatego mogę wyglądać na zdenerwowaną. I tak dalej. Nie jest to takie proste, gdy jest się nieśmiałym, ale im bardziej rozumiem siebie, im więcej się o sobie uczę, tym łatwiej przekazać to innym. I zaakceptować swoje cechy, bo są piękne, chociaż może nie zawsze najłatwiejsze.

Czy introwertyk odmawia spotkań, bo nie lubi ludzi?

Opisując po krótce swoją historię wspomniałam, że mojemu introwertyzmowi towarzyszy(ła) nieśmiałość i zamknięcie w okazywaniu emocji. Mam wrażenie, że bardzo często się te i inne pojęcia myli. A skoro ten wpis ma na celu rozjaśnić nieco temat (z perspektywy co prawda zupełnego laika, ale za to praktyka), to zacznijmy może od tego, czym introwertyzm NIE jest.

Introwertyzm NIE jest:

  • nieśmiałością, zamkniętością;
  • fobią społeczną;
  • separacją od otoczenia;
  • małomównością;
  • nielubieniem ludzi.

Sam termin wywodzi się z łaciny i oznacza zwrócony do środka. Bardzo podoba mi się to określenie, bo właśnie tak postrzegam siebie samą jako introwertyczkę. Introwertyk będzie osobą, która doświadczenie, emocje, refleksje kieruje do wewnątrz, to znaczy przeżywa je w sobie, czerpie radość z przebywania z samym sobą, bo interesuje go jego świat wewnętrzny. Nie chcę wypowiadać się w imieniu wszystkich introwertyków, ale z reguły to nie jest tak, że nie lubimy ludzi lub nie potrzebujemy kontaktów towarzyskich. Ja na przykład kocham ludzi i bardzo mnie interesują, lubię z nimi przebywać. Od ekstrawertyków różni mnie na pewno poziom i rodzaj aktywności w grupie (często wolę być obserwatorem, po prostu dlatego, że ciekawi mnie, jak zachowuje się moje otoczenie), ale też fakt, że spotkania towarzyskie pochłaniają dużo mojej energii, więc potrzebuję mniej więcej tyle samo czasu z ludźmi, co sama ze sobą. Jeżeli cały dzień przebywałam w pracy, która wymaga ode mnie częstych interakcji, to później zazwyczaj marzę o spokojnym wieczorze tylko z moim mężem lub sama. Z kolei weekendami zwykle mam ochotę na spotkanie w gronie przyjaciół. Ekstrawertycy "ładują się" podczas spotkań towarzyskich, w kontakcie z innymi osobami - introwertycy raczej w domowym zaciszu, sam na sam ze sobą i właśnie światem wewnętrznym.

Co ciekawe, wspomniane różnice wiążą się ściśle z różnicami w układzie nerwowym intro- i ekstrawertyków. Układ nerwowy introwertyka reaguje mocniej, co oznacza, że taka osoba potrzebuje mniej bodźców, aby czuć się pobudzona, aktywna. W związku z tym czasem niewielka ich liczba potrafi sprawić, że czujemy się zmęczeni, przebodźcowani i potrzebujemy odciąć się od otoczenia, zanurzyć ponownie w swoim wewnętrznym przeżywaniu, najlepiej w bezpiecznym miejscu i z aktywnością, która nie przysparza zbyt wielu nowych stymulantów, np. książką, ulubionym serialem czy po prostu drzemką.

Jestem introwertykiem, jestem ekstrawertykiem

Jeszcze jedna ważna sprawa w tym temacie-rzece, o którym mógłby powstać (i być może powstanie) niejeden wpis. Gdy rozmawiam z moim Mężem, który jest z wykształcenia psychologiem, to często podkreśla, że to nie do końca jest tak, że mamy albo tylko cechy ekstrawertyczne, albo tylko introwertyczne. Wyobraźmy sobie, że typy osobowości mieszczą się na skali, na której z jednej strony jest ekstrawersja, z drugiej - introwersja. Pomiędzy nimi rozpościera się całe spektrum właśnie tego, co jest "pomiędzy". To znaczy, że jeżeli np. czujesz się introwertykiem, ale nie odczuwasz dyskomfortu w przebywaniu w większym gronie ludzi, to nie znaczy, że tak naprawdę introwertykiem nie jesteś. Nie jesteś po prostu na samym skraju tej skali, nie jesteś jedną z - zapewne bardzo nielicznych osób - które są skrajnie introwertyczne. Gdzieś pośrodku znajduje się z kolei ambiwersja, czyli równowaga między oboma typami osobowości. 

Dlatego nie warto tak radykalnie się szufladkować. Choć oczywiście rozumienie siebie pomaga w rozwijaniu swoich atutów i przede wszystkim ukochaniu tego, jakim się jest. Introwertycy i ekstrawertycy - świetnie się uzupełniamy! Ta różnorodność jest wspaniała i nie ma co dzielić się tak arbitralnie.

Jednak jako osoba o wyraźnie silniejszych cechach związanych z introwertycznym typem osobowości czuję się odpowiedzialna za to, żeby śmiało - dziś już bez wahania i wstydu, prosto z serca - powiedzieć: introwersja jest piękna! Ułatwia nam zawieranie i budowanie wyjątkowych, trwałych i głębokich relacji, co ja ogromnie sobie cenię. Pomaga być dobrymi słuchaczami i darzyć innych empatią i zrozumieniem. Dzięki niej też nigdy nie będziemy się nudzić, bo w końcu uwielbiamy spędzać czas z samymi sobą, a siebie zawsze mamy "pod ręką" :)


ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

W zrozumieniu introwertyków albo zyskaniu poczucia bycia zrozumianym jako introwertyk pomaga zapoznawanie się z tematem, rozmowy z ludźmi i tworzenie więzi. Ze swojej strony mogę polecić w tej tematyce ciekawe konto na Instagramie: @introwertykalni. Jego twórcy w postach starają się na przykładach poszczególnych sytuacji przybliżyć świat introwertyków. Bardzo lubię też śledzić ich stories, w których introwertykalni obserwatorzy zadają pytania typu "Też macie tak, że...", na które można dzięki udostępnionej ankiecie odpowiedzieć TAK lub NIE i zobaczyć, jaka część z nas ma podobne doświadczenia.

Mam nadzieję, że mimo braku wykształcenia psychologicznego, choć trochę przybliżyłam temat introwersji - z perspektywy własnego doświadczenia.

Jestem bardzo ciekawa Waszych obserwacji i doświadczeń. Z jakim typem utożsamiacie się bardziej: ekstrawertyka czy introwertyka? Co sprawia Wam radość, a co przynosi trudność?

Ściskam,
Kasia L.

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

O MNIE


Kasia Lewandowska

Polonistka pracująca jako bibliotekarz
i redaktor, spełniająca się też w roli pisarki.
Szczęśliwa żona ucząca się kochać życie
i wypełniać sensem każdy dzień.

Więcej o mnie: Szerzej o mnie i blogu

A na co dzień udzielam się tu: instagram.com/wczesnymrankiem

Zapraszam!


(fot. Justyna Szyszka / bezflesza)

LUBIANE WPISY

  • Nadchodzi jesień i uczę się ją kochać - 10 zalet
  • Chciałabym być obojętna
  • 2024 -> 2025
  • Górskie przemyślenia o cofaniu się w życiu
  • Wyluzuj i odpuść. Święta Bożego Narodzenia skupione na relacji

INSTAGRAM

instagram @wczesnymrankiem

ARCHIWUM

  • ►  2025 (1)
    • ►  marca (1)
  • ►  2023 (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2022 (34)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  listopada (3)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (3)
  • ▼  2021 (13)
    • ►  grudnia (3)
    • ▼  listopada (3)
      • Blaski i cienie. Czy warto studiować filologię pol...
      • Po prostu: wdzięczność. Najprostsza i najtrudniejs...
      • Jestem introwertykiem i dobrze mi z tym (już)
    • ►  października (2)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (2)

NAPISZ DO MNIE

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Miło mi!
Dzięki, że jesteś i czytasz :)

Copyright © wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki. Designed & Developed by OddThemes