Można powiedzieć, że to edycja specjalna (limitowana) wpisów na tym blogu. Odważam się przedstawić Wam opowiadanie, które napisałam... 9 lat temu, w 2013 roku. Inspirowane było lekcjami historii w liceum, na których nauczyciel barwnie opowiadał nam o powstaniu listopadowym. Cóż dodać? Zapraszam na opowieść o zwykłych mieszkańcach niezwykłego miasta.
„Niepokoje”
Zofia, służąca w jednym z pałacowych mieszkań, wracała ze sklepu, przekładając ciężki kosz ze sprawunkami z ręki do ręki, gdy uchwyt zaczynał ocierać wnętrze spracowanych dłoni. Mimo woli do jej świadomości docierał obraz miasta pogrążonego w mroku, który rozświetlały jedynie zdobne latarnie naftowe ustawione wzdłuż ulicy. W głowie panienki układały się nutki, jedna po drugiej, tworząc melodię trochę smutną, dopasowaną do nastroju listopadowego wieczoru, trochę radosną, na pocieszenie przy nieustannych trudach, związanych z wielogodzinną służbą. Była zmęczona, od samego rana zajmowała się porządkami. Prała, szyła, ścierała podłogi… Nie lubiła tego życia, lecz cóż mogła zrobić? Rozmyślała w ciszy, spiesząc się do mieszkania swoich panów, o odpoczynku, który czeka ją za parę godzin, gdy wszyscy już położą się spać i nie będzie potrzebna. Otoczona tą słodką wizją, nie zauważyła sporych rozmiarów kałuży znajdującej się w miejscu, gdzie ktoś wybił kiedyś kamień z chodnika. Weszła w nią wraz ze swoją pogodą ducha, mocząc nogę aż do kostki.
W Warszawie lało całą ubiegłą noc. Uderzające o kamienne posadzki grube krople deszczu i z hukiem przechodzące przez miasto gwałtowne fale wiatru nie dawały spać mieszkańcom. W ciągu dnia pogoda uspokoiła się trochę, jednak nadal na zewnątrz nie było przyjemnie. Przejmujący jesienny powiew i wcześnie ciemniejące niebo, na którym o tej porze roku nie widać było ani jednej gwiazdy, nie zachęcały do wychodzenia z domu, za to namawiały do szybkich powrotów. Mimo całej swej ponurej istoty, aura potrafiła wzbudzić też pozytywne uczucia. Szare warszawskie kamieniczki prezentowały się w półmroku klasycznie, pięknie, po polsku. Po mokrych ulicach jeździły bryczki, miażdżąc opadłe z drzew liście, które, choć już butwiejące pod wpływem mokrego podłoża, tworzyły na nim całkiem przyjemny dla oka dywan w kolorach późnej jesieni.
O godzinie 18 w Śródmieściu nie było wielkiego ruchu. Większość warszawiaków znajdowała się już w domach, gdyż pracę oraz naukę w nielicznych polskich szkołach kończono zwykle po południu. Ulica Krakowskie Przedmieście, jedna z najznamienitszych w Warszawie, obfitowała w kamieniczki. W niejednym oknie widać było kolorowe zasłonki lub kwiaty, ubogacające obraz dzielnicy. Najwięcej działo się teraz w suterenach. Z pobliskiego szynku wychodziła właśnie grupka podchmielonych panów w średnim wieku. Jeden z nich, mężczyzna w popielatym fraku, opierając się o ramię towarzysza, tłumaczył mu coś usilnie.
― I gdzie ta nasza wolność, co, bratku? ― mówił lekko chwiejnym głosem. ― Konstytucja na stole, a bat pod stołem! ― wykrzyknął głośno.
― Ty się lepiej zastanów, co mówisz, aż tak źle nie mamy ― stwierdził stanowczo drugi. ― Polskie szkoły, polska historia, nasze wojsko… ― dodał, siląc się na jak najwięcej argumentów, choć w głowie trochę mu już szumiało, więc niewiele był w stanie wymyślić. ― Ten kongres we Wiedniu pomógł nam, słuchaj, pomógł. Gdyby nie to, mogłoby być dużo gorzej! Mamy nasz własny kawałek ziemi, nasze Królestwo Polskie ― tłumaczył, ale jego przyjaciel uczepił się tylko jednego słowa:
― Wojsko? Jakie wojsko? ― odparł z nadnaturalnym zdziwieniem na twarzy. ― Przecie całe tabuny ruskich żołdaków stoją w NASZYM KRAJU! ― mówił z rosnącą złością. ― A kto jest przedstawicielem polskiej armii, kto? Rosjanin! Konsta… Konstantyn!
― Spokojnie, Antek, spokojnie ― uciszał go rozmówca, mając świadomość, że coraz więcej przechodniów zaczyna się za nimi oglądać.
― Nie ufam Rosjanom, rozumiesz? Chcę żyć normalnie, bez nich! ― usprawiedliwiał wybuchy złości mężczyzna we fraku.
Panowie uspokoili się już trochę, gdy nagle z szynku wyszedł jeden ze stałych bywalców, wyraźnie pijany, i trzymając się kurczowo barierki wykrzyknął z wesołkowatym uśmiechem:
― Nie taki car straszny… jak go, he, he… malują!
To beztroskie oświadczenie spowodowało grymas złości na twarzy mężczyzny we fraku.
― Coś ty powiedział?! ― wycedził przez zęby i ruszył w kierunku pijaka. Ktoś inny krzyknął z wnętrza szynku: „Staszek, piwo stygnie!” ― i twórca niefortunnej parafrazy na ugiętych nogach zawrócił w stronę pomieszczenia, a już za chwilę zniknął w środku, zostawiając po sobie tylko wspomnienie pijackiego bełkotu. Bezradny Antoni, któremu nie udało się wymierzyć sprawiedliwości patriotycznej, obejrzał się na swojego przyjaciela, stojącego z tyłu z wyrazem niemego przestrachu. Zgrzytnął zębami, po czym wziął głęboki wdech, a zimne powietrze wchodzące do płuc przywróciło mu trochę trzeźwości myślenia. Podszedł do swojego towarzysza, ponownie złapał go za ramię i patrząc mu w oczy westchnął:
― Ludzie patrzą. Nie o takich Polaków nasi walczą, trzeba się schować do domów. ― I poszli lekko chwiejnym krokiem, a po chwili skręcili między budynki.
W tym czasie gdzieś w pobliżu przechodziła raźno trójka młodych ludzi. Mężczyźni ubrani byli w typowo romantyczne fraki, jakie nosiło wiele osób. Dwóch z nich rozmawiało żywo, a z ich twarzy nie schodził uśmiech podekscytowania. Krok za nimi szedł trzeci, trochę młodszy kompan. Mimo zamyślenia głowę trzymał wysoko uniesioną i powtarzał tak cicho, że prawie w myślach: „Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy; Młodości! dodaj mi skrzydła! Niech nad martwym wzlecę światem…” I cytował wieszcza do końca, słowo w słowo, ciesząc się ze swej młodości, pełen zapału.
Zimny wiatr wdarł się do jednej z kamienic Krakowskiego Przedmieścia. Budynek był zdobny, widać była to własność persony szanowanej. Wewnątrz znajdowało się wiele pomieszczeń, każde starannie umeblowane. Na szczególną uwagę zasługiwała dużych rozmiarów izba, w której kluczowe miejsce zajmował fortepian. Tutaj grywała wieczorami pani domu. W bawialni umieszczono również wygodne fotele, mahoniowe regały oraz kanapę w stylu francuskim. Wzorzyste, drewniane posadzki i pastelowa tapeta na ścianach dopełniały klasycznego, eleganckiego stylu pomieszczenia. W jednym z kątów znajdował się kominek ogrzewający pomieszczenie.
― Zamknij okno, Janku, bo tacie na pewno zimno ― szepnęła dziesięcioletnia dziewczynka, spoglądając na ojca, który drzemał właśnie na swoim fotelu przy tymże kominku.
― Kiedy na dworze tak ładnie! ―– oburzył się chłopak, wyglądając za okno i wciągając powietrze głęboko w płuca.
― Ładnie? – zdziwiła się Marysia. Złapała brata za pantalony, zaczepiając go po dziecinnemu, gdy do pokoju weszła Anna.
― Janku, okno! Taka szaruga na dworze! Biada temu, kto się rusza z domu ― powiedziała ciepłym, ale stanowczym głosem matka i sama zamknęła okiennicę. ― Tata śpi, widzę? ― dodała szeptem, zerknąwszy na męża.
― Nie śpię, Anuchno, jak tu w takim hałasie spać? ― odezwał się sennie Józef.
― Mam nadzieję, że służąca wróci niebawem, już czas na kolację! ― oznajmiła Anna, usiadłszy w fotelu.
Raz na jakiś czas zerkała na dzieci, które zajmowały się każde czym innym, a tymczasem jej wzrok wędrował po schludnie urządzonym pokoju. Mieszkała tu z Józefem od dłuższego czasu. Posiadali tę kamienicę ze względu na wysoką pozycję męża w Królestwie Polskim. Aktualny ład polityczny nie pasował Annie, chyba nikt zresztą nie mógł być z niego w pełni rad. Ostatnimi czasy sytuacja zaczęła się pogarszać. Car Mikołaj przestał przestrzegać konstytucji, co odbijało się na życiu codziennym. Prasa była cenzurowana. Dodatkowo zaczęto prześladować towarzystwa narodowościowe, które dawały Annie pociechę i nadzieję na lepszy byt. Mimo wszystko nie chciała myśleć za dużo o tym, co przykre. Ceniła sobie życie rodzinne i cieszyła ją każda chwila w gronie bliskich, a zwłaszcza długie wieczory w tym domu, gdzie każdy przedmiot miał swoją historię i przypominał o różnych chwilach. Jej ciągłym zmartwieniem była porywczość męża, który irytował się za każdym razem, gdy nie miał zajęcia. Wszystkie nabyte doświadczenia, od wojen we wczesnej młodości zarówno w armii polskiej, jak i rosyjskiej, poprzez intensywny okres napoleoński, aż po swary z wielkim księciem Konstantym, cała ta działalność patriotyczna i wojskowa odcisnęła na nim piętno, które widoczne było do teraz w jego rozmowach i przyzwyczajeniach. Anna nie raz musiała bać się o męża, jednak miłość do niego i duma z genialnego dla niej umysłu strategicznego stanowiły ciche zadośćuczynienie wszelkich trosk. Dawniej Józefa często nie było w domu, żył sprawami politycznymi, społecznymi i militarnymi każdego dnia, więc gdy udało się zatrzymać go choć na jeden posiłek w ciągu tygodnia, radość Anny była tak wielka, że chciała, by ta chwila trwała jak najdłużej. Jednocześnie, mając świadomość powagi sytuacji, w jakiej znajdowała się Ojczyzna, starała się dorównywać mężowi wiedzą i dużo czytała, rozmawiała, słuchała. Sama służyła kiedyś jako sanitariuszka w wojsku, bieżące sprawy były więc bliskie i jej sercu.
Teraz Józef nie był już czynnym żołnierzem. Skończył służbę dwanaście lat temu, ponad rok spędził na rekonwalescencji po ciężkim postrzale, jednak nie zdołał zupełnie odciąć się od swojej przeszłości. Zajął się strategią i nie przestawał śledzić ruchów kolejnego króla Polski, Mikołaja I, oraz jego brata. Poświęcił się także pasji, jaką było kolekcjonowanie map. Mimo braku obowiązków wojskowych, każdego dnia znikał na długie godziny. Zwykle bywał w teatrze, który szczególnie cenił. Obserwując sytuację polityczną kraju, coraz bardziej świadomy był tego, że już nie będzie walczył. Może z powodu wieku, może doświadczenia, stracił wiarę w to, że powstania mogą przynieść jakiś skutek. Gdzieś w jego głowie rosło przekonanie, nie marzenie, o przyszłości Polski wolnej, czuł jednak, że nie buntem powinno się tę wolność pozyskiwać. A bunt w ostatnim czasie rósł w siłę.
Anna z czułością obserwowała dzieci. Śmiejąc się i przekrzykując, układały wieżę z drewnianych klocków. Towarzyszyła im niańka, doglądając rozrywki podopiecznych. We wspomnieniach Anny żywo malował się obraz solidnej pracy jej męża nad tą zabawką. Zrobił ją sam. Pamiętała, jakby to było wczoraj, jak Józek wycina z drewna różne kształty, jak pokazuje je żonie z zadowoleniem. Długimi godzinami maluje je, ozdabia, a w końcu daje swoim dzieciom do zabawy i obejmuje Annę patrząc, jaką radość sprawia im te parędziesiąt małych przedmiotów.
― Tato, tato, popatrz, jaka wieża! ― wyrwało ją z głębokiego zamyślenia zawołanie Marysi.
― To moja robota ― wyprężył się dumnie Janek, chcąc uzyskać pochwałę od ojca.
― Nieprawda! Robiliśmy ją razem!
Józef oderwał wzrok od gazety i pochwalił z uśmiechem dziatki:
― Pięknie, dzieciaki! A teraz już posprzątajcie zabawki, niedługo siądziemy do stołu.
Dzieci z pomocą niańki posłusznie zabrały się do układania drewnianych klocków w kącie salonu, a Anna chwyciła pióro i kartkę papieru, pozwalając sobie na relaks. W jej głowie układały się słowa wiersza, który już od dłuższego czasu miała zamiar stworzyć. Tymczasem do mieszkania weszła służąca Zofia, ucałowała ręce swoich panów i pospieszyła do kuchni, chcąc jak najprędzej przygotować posiłek, tak by nie narazić się na krytykę. Janek po skończonej pracy usiadł na kolanach ojca. Józef chętnie pokazywał mu różnorodne ryciny zamieszczone w czytanej przez niego gazecie. Opowiadał też anegdotki z czasów młodości, ucząc syna życia. Opowieści o wojsku Janek szczególnie sobie upodobał. Uważał z dumą, że ojciec rozmawia z nim jak z dorosłym mężczyzną, choć tak naprawdę Józef wiele przykrych wydarzeń pomijał w opowieściach.
Kolację podano do stołu. Rodzina zasiadła, a służąca Zofia wróciła do kuchni. Anna i Józef z dziećmi jedli już zupę, gdy ze dworu zaczęły dobiegać krzyki i wołania, które z biegiem czasu robiły się coraz głośniejsze. Początkowo nie zwracali na to uwagi, w Warszawie przecież, jak to w dużych miastach, bywało głośno. Jednak po jakimś czasie Józef wstał od stołu, skłonił się delikatnie i podszedł do okna. Nie dostrzegł jednak na zewnątrz nic niepokojącego.
― Siadaj, Józek, zupa wystygnie ― zwróciła uwagę żona, która chciała, żeby domownicy posilili się jak trzeba.
― Co to za krzyki? ― zainteresowała się Marysia.
― Sam nie wiem. Chyba nic poważnego – uspokoił ją Józef, ponownie siadając do stołu.
Janek skorzystał z chwili nieuwagi rodziców i włożył swoją łyżkę do talerza siostry, ale nie udało mu się dopełnić zaczepki, bo zachichotał, próbując przelać jej zupę do swojego naczynia.
― Janek!!! ― pisnęła dziewczynka z oburzeniem.
Mama odwróciła głowę od okna i odciągnęła syna na bok.
― Przestań się bawić jedzeniem! Mamy go tyle, że dla każdego wystarczy, zostaw Marysię. ― upomniała go.
― Chcę więcej! ― tupnął nogą Janek.
― Nie zachowuj się jak mały chłopczyk ― mruknął zirytowany ojciec, zerkając w stronę okna.
Chłopiec wykrzywił usta w podkowę. Nie lubił, jak tata go karcił. Spojrzał na Marysię, a widząc, że ta się uśmiecha, zdenerwował się i ją szturchnął. Dziewczynka wypuściła z ręki łyżkę i pociągnęła mamę za sukienkę, oczekując jej reakcji.
― Janek, przestaniesz wreszcie? ― zwróciła się Anna w stronę chłopca.
Wrzawa robiła się coraz większa nie tylko w domu, ale i na zewnątrz. Huk zamieniał się w nachodzące na siebie wołania. Józef, który w tym momencie skończył posiłek, rozkazał lokajowi pilnować lokum z największą uwagą. Musiał udać się do Teatru Rozmaitości, ponieważ miał tam zaplanowane spotkanie. Oznajmił to Annie, po czym opuścił pomieszczenie, przebrał się w odpowiedni strój i wyszedł z kamienicy. Ruszył, nie spiesząc się, w kierunku ulicy Marszałkowskiej. Do teatru nie było daleko, więc postanowił dotrzeć tam spacerem, na który miał dziś wyjątkową ochotę. Niewiele przeszedł, a już dostrzegł grupę ludzi wędrującą w jego kierunku. Im bliżej niego się znajdowali, tym łatwiej było mu ich rozpoznać. Zwykły, warszawski plebs. Tłum nie zachowywał się jednak naturalnie. Widać było w nim wielkie poruszenie. To ci ludzie robili hałas, który Józef słyszał wcześniej w domu. Mężczyzna nadal szedł przed siebie, ciekaw intencji zgromadzenia. Gdy znalazł się już wystarczająco blisko, rozpoznał wśród niektórych charakterystyczny, żółto-granatowy mundur. Musiał to być uniform Sprzysiężenia Podchorążych, o którym wiele było ostatnimi czasy słychać. Nagle ktoś wybiegł z tłumu i zatrzymał się przed Józefem. Chłopicki znał tę twarz, twarz dowódcy owego Sprzysiężenia, Piotra Wysockiego. Mężczyzna wyprężył się i zasalutował z wielką dokładnością, po czym zawołał:
― Generale Chłopicki! Właśnie generała teraz potrzebujemy!
Józef odsunął się od niego o krok i szorstko odparł:
― Co wy, u licha, wyrabiacie?
― Idziemy na Arsenał, dość tego milczenia!
― Jakiego milczenia, o czym ty mówisz? Chcesz, żeby przez waszą porywczą głupotę wybuchło powstanie?!
― Generale, właśnie tego pragniemy ― przyznał Wysocki.
― Nie macie pojęcia co robić. A te zrywy srogo przepłacicie. Z carem trzeba pertraktować. Pertraktować!
Tłum nie wiedział co robić, tracąc prowadzenie przywódcy. Zatrzymał się więc i czekał aż Wysocki znów podejmie krok. Tymczasem plebs krzyczał między sobą i podtrzymywał nastrój ekscytacji połączonej z wrogością do Cesarstwa. A dowódca Sprzysiężenia, słysząc krytykę generała, odparł śmiało:
― Ja nie mogę inaczej. Jak to tak, Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek? Polska wolna, ale z Rosją natarczywie zaglądającą nam przez ramię? Rosją, której oddech czuć na karku przy każdym najmniejszym ruchu! Ja tak nie chcę, nie umiem. Na Arsenał i po Konstantego!
― Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek? Nie wiesz o czym mówisz. Niedługo zabiorą nam nawet to, co mamy teraz! Trzeba tylko kolejnych takich aktów braku rozsądku jak wasz!
Piotr Wysocki nie mógł już czekać. Miał za plecami grupę ludzi, pragnącą iść dalej. Zawiedziony odmienną wizją generała w sprawie odzyskania niepodległości, postanowił ruszyć bez niego. Mocno liczył na to, że nadchodzące wydarzenia doprowadzą mimo wszystko do objęcia przez Chłopickiego dyktatury nad powstaniem. Oddał mu honory i ruszył naprzód, wraz z całym tłumem, który długo jeszcze oglądał się za tą znamienitą postacią. Józef z kolei nie wiedział już gdzie się udać, do teatru, czy swojej kamienicy. Był tak rozzłoszczony pochopnością działań młodych, że stracił chęć do wszystkiego. Stał jeszcze chwilę w miejscu, w którym wcześniej zatrzymał go Wysocki.
Tymczasem ktoś rzucił ogień i zapłonął suchy już, listopadowy, nagi krzak przy ulicy.
Opowiadanie zostało po raz pierwszy opublikowane w antologii "Dwa w jednym", Gdański Klub Fantastyki, Gdańsk 2013.
4 comments
Przeczytałam jednym tchem, to opowiadanie płynie! Chętnie poczytałabym o wiele więcej.
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy! 😊 Mam jeszcze jedno opowiadanie archiwalne w zanadrzu, napisane kilka lat po tym - na pewno opublikuję za jakiś czas
UsuńOpowiadanie na bardzo wysokim poziomie jakościowym i znaczeniowym. Wprawdzie nie jestem miłośniczką twórczości historycznej, ale zazdroszczę talentu i chętnie przeczytałabym jakąś Twoją dłuższą publikację... :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło! :)
Ja obecnie już też raczej nie jestem, choć są wyjątki ;) Tym bardziej mi miło, że opowiadanie się podobało!
UsuńA co do dłuższych publikacji, to marzy mi się napisanie książki... Kto wie, może kiedyś ;)
Ściskam! 💛