wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki
  • STRONA GŁÓWNA
  • CODZIENNOŚĆ
    • Radości
    • Refleksje
    • Organizacja
    • Chwila dla siebie
    • Z pamiętnika
  • KREATYWNIE
    • Opowiadania
    • Dom
    • Sztuka
  • POLONISTYKA
    • Pisanie
    • Książki
    • Studia polonistyczne
      i edytorstwo
  • OKOŁOPSYCHOLOGICZNE
  • POLECAM
  • O MNIE I BLOGU / KONTAKT
nowy wpis w każdy wtorek o 19:00


 

szampan na tle fajerwerków, akwarela

Uwielbiam planować. Nawet jeżeli ma z tych planów nic nie wyjść, listy zadań, celów, pragnień mnie relaksują. Nowy rok wydaje mi się taką czystą kartą, na której mogę coś zapisać. Nie mam pojęcia, czy cały będzie mi dany, czy w ogóle nawet go rozpocznę - warto mieć tego spokojną świadomość - ale jeżeli będę miała to szczęście, chcę go dobrze wykorzystać. Bardzo lubię ten czas między świętami a Nowym Rokiem. Jest dla mnie ekscytujący, bo szukam nowego kalendarza, który będzie mi towarzyszył, jednocześnie w moich zeszytach spisuję myśli dotyczące mijającego roku. Nowe możliwości spotykają się z wykorzystanymi lub niewykorzystanymi szansami.

Gdy jednak planowanie i listy zadań odbijają się na mnie rykoszetem i zaczynają powodować natłok powinności w głowie oraz idące za tym poczucie przytłoczenia, staram się skupiać na jednym dniu na raz. Odsuwam wtedy myśli o dalekosiężnych dużych planach i zastanawiam się, co mogę zrobić DZIŚ. Jeżeli myśl o całych 24 godzinach dalej mnie przytłacza - ograniczam się nawet do jednej godziny. Szukam czasu, który nie budzi we mnie lęku, tylko wdzięczność i motywację. 

Jeszcze na studiach co roku robiłam sobie listę celów na nowy rok. To było super, nawet jeśli nie wszystko wychodziło. Gdy nadszedł rok 2019, który był dla mnie do tej pory najtrudniejszym (ale i najważniejszym, bo wzięłam ślub i stworzyłam z moim mężem własny dom) rokiem w życiu, zauważyłam, że plany same się podjęły. Miałam w tym czasie tyle życiowych zmian, będąc przy tym w kiepskiej kondycji, że cel nasunął się automatycznie: przetrwać i dotrwać do codzienności, normalności, rutyny. W 2020 roku też nie szukałam postanowień - jedyne, co chciałam, to odpocząć. Jak się już pewnie domyślacie, tak samo było i w tym roku. Tym razem był to rok zadbania o swoje zdrowie.

Jestem z siebie dumna, bo w 2021 roku podjęłam się trudnych dla mnie zadań związanych z moim zdrowiem. I chociaż dalej jestem w drodze, muszę powiedzieć, że jest dużo lepiej! Gdyby nie troska o moje zdrowie, nie powstałby choćby ten blog, bo wiele miesięcy towarzyszyło mi kompletne zmęczenie i brak motywacji. Ale to temat na inny post, może kiedyś. W każdym razie clue jest takie, że czasem trzeba wrócić do podstaw, żeby móc później pójść dalej. Pierwotnie miałam na 2021 rok inny plan, ale teraz wiem, że gdyby on wypalił, byłoby mi bardzo trudno. To, co przyniósł mi bieg wydarzeń, okazało się z kolei owocować. Takie prozaiczne rzeczy jak zrobienie wszystkich rutynowych badań (każdy wie, do jakich lekarzy co roku warto się zgłosić, ale każdy też wie, jak trudno się do tego zmotywować; ja miałam sporo zaległości w tym temacie - na szczęście nadrobiłam!), ale przede wszystkim rozpoczęcie (i zakończenie oraz podjęcie dalszych planów) psychoterapii były dla mnie w tym roku prawdziwym cudem, w który nie do końca wierzyłam, że będzie miał miejsce. Dzięki temu powrotowi do ostatniego miejsca, w którym jeszcze znałam drogę, teraz rozjaśnia mi się ona na przyszłość.

Lubię tę "starą siebie" z 2021 roku - by tak sparafrazować popularne hasło "nowy rok, nowa ja". Widzę w niej kobietę, która coraz bardziej doświadcza tego, jaka jest słaba. I jak wielkie ma szczęście. Widzę, jak się stara przyjmować to, co daje każdy dzień, z pokorą i wdzięcznością, chociaż nie zawsze jej to wychodzi. Widzę też, jak dba o rozwijanie swoich talentów. Jestem dumna z tego, jak bardzo stara się odpuszczać, czego dowodem jest choćby ten blog - powstały między innymi dzięki odpuszczeniu oczekiwań, bez sensu nakładanej na siebie presji, dzięki próbie szczerości i przyjęcia siebie taką, jaką się jest. Piękny był (jest) ten rok! A w kolejnym to wcale nie będę "nowa ja". Mam nadzieję, że to będę "ja" taka, jaką naprawdę zostałam stworzona. Że dalej będę dopuszczać do głosu moją wrażliwość, empatię, relacyjność, a z drugiej strony potrzebę życia wewnętrznego, bycia ze sobą - ale też, że te cechy będę w sobie pielęgnować do tego stopnia, w którym mnie i innym będą służyć, a nie przyćmiewać. Hmm, czy to brzmi enigmatycznie? Jakoś tak niełatwo się czasem wyrazić.

Jestem podekscytowana na myśl o tym, jaki życie nasunie mi plan na rok 2022. Chcę być otwarta na to, co ma się zdarzyć, ale jednocześnie znów odkrywam w sobie radość ze spisania małych planów-celów. Częścią z nich się z Wami podzielę. Uwielbiam czytać i słuchać o codzienności innych osób, dlatego też ja chcę się odwdzięczać odkrywaniem kawałka swojej. 

A zatem, w 2022 roku chciałabym:

  • codziennie spacerować na świeżym powietrzu - choćby 15 minut;
  • codziennie przeczytać choć stronę wartościowej książki;
  • codziennie znaleźć chwilę dla siebie na spokojny oddech, przeżycie emocji i wyciszenie bodźców;
  • zapisać w dzienniku choć jedno zdanie dziennie.

W każdym moim postanowieniu jest "codziennie". Właśnie dlatego, że chciałabym uczyć się skupiać na jednym dniu na raz. 

    "Wczoraj do ciebie nie należy. Jutro niepewne... Tylko dziś jest twoje"

Znacie metodę mikronawyków? Jej założenie jest takie, żeby zamiast stawiać sobie za cel "będę robić 50 pompek dziennie", postawić sobie cel śmiesznie mały, który z łatwością można osiągnąć, np. "zrobię 1 pompkę dziennie". Najtrudniej zazwyczaj jest zacząć. Jeżeli masz przed sobą 50 pompek, prawdopodobnie od razu zwątpisz w powodzenie i nawet nie podejmiesz się tego zadania. Ale jedna pompka? Kto by nie chciał poświęcić 5 sekund, żeby móc odhaczyć kolejny sukces tego dnia? Mnie ta metoda pomaga w uczeniu się systematyczności, której zdecydowanie mi brak. Dom buduje się cegła po cegle - tak samo jest z dobrymi nawykami, celami, zadaniami, projektami. Nawet jeśli zrobisz jakiegoś dnia śmiesznie mało, to będziesz już o to śmiesznie mało bliżej. 

A jeżeli coś w tych noworocznych planach pójdzie nie tak? Jeżeli się nie uda? Albo życie podpowie inny plan? To też jest OK! W takim wypadku odsyłam do poprzedniego postu: Wyluzuj i odpuść. Nic nie musisz. 

Jeżeli zechcecie podzielić się swoimi planami lub ich brakiem na 2022 rok, to będzie mi ogromnie miło! Zachęcam do komentowania tutaj lub pisania wiadomości prywatnych na moim profilu na Instagramie: @wczesnymrankiem.

Ściskam jeszcze w starym roku na cały ten nowy
Kasia L.

stajenka betlejemska, Maryja, Jezus i Józef, gwiazda betlejemska, Boże Narodzenie, akwarela

Jak nie być zmęczonym przy stole wigilijnym i cieszyć się Bożym Narodzeniem


O odpuszczaniu wiele nauczyła mnie ostatnio pewna osoba, która ćwiczyła ze mną rezygnowanie z obowiązków i oczekiwań, które nadmiernie na siebie nakładam. Gdy opowiadałam jej, ile mam do zrobienia i na ile spotkań się umówiłam, patrzyła na mnie z troską i zachęcała do niebrania na siebie zbyt wiele na raz. Gratulowała, gdy odwołałam spotkanie, przyznając tym, z którymi się umówiłam, że nie mam teraz sił. Nieraz robiłam to z ogromnym trudem, bijąc się z myślami i wyrzutami sumienia. Zawsze przynosiło mi to jednak więcej przestrzeni i spokoju, poczucie zadbania o moje podstawowe potrzeby, zauważenia samej siebie. Pomagało (i pomaga) być dla innych na 100% wtedy, kiedy się z nimi spotykam lub z większą radością realizować moje plany czy obowiązki. Wyobrażam sobie moje wnętrze jako dzban, który - gdy wyczerpię wszystkie siły - jest po prostu pusty. Nie mam wtedy z czego nalać nikomu innemu. Ale jeżeli odpuszczę raz czy dwa (choć czasem trzeba i piętnaście, żeby poczuć się lepiej), dzban się napełnia, bo dbam o siebie, kocham siebie. Wtedy mam zasoby, żeby miłością obdarzać też innych.

Uczę się być wyrozumiałą dla siebie, patrzeć na siebie z troską i budować tę świadomość, że jestem wystarczająco dobra. Moje 100% możliwości to te, które mam dzisiaj, nie ma jakiejś odgórnej wartości. Dziś stoma procentami może być jedno spotkanie czy wykonanie jednego zadania, a jutro pięciu. Codziennie są inne siły, inna sytuacja.

Jak to się ma do nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia? Bardzo prosto. Wszyscy znamy tę przedświąteczną bieganinę, odhaczanie kolejnych rzeczy z listy zadań, całe dnie w kuchni czy przy mopie, załamanie w centrum handlowym i takie tam... Czasem po prostu warto odpuścić, wyluzować się, żeby do stołu nie zasiąść zupełnie wyczerpanym - bo w takim razie po co te przygotowania, skoro nie mam siły na to, do czego się przygotowywałam?

Myślę, że warto zadać sobie w tym czasie pytanie: co jest dla mnie w tych świętach najważniejsze? A potem skupić się na tym jednym, pilnować, żeby tam ulokować najwięcej uwagi i sił. Bo pamiętaj, że jeżeli ze swojego wewnętrznego dzbana porozlewasz po trochu po wszystkich szklankach i szklaneczkach, to nie zostanie już nic, żeby nalać tam, gdzie najbardziej chcesz. 

Dla mnie Święta Bożego Narodzenia to spotkanie po długim oczekiwaniu. To radość z bycia w relacji, radość z bycia ocalonym, ukochanym. Najważniejsze spotkanie: z Jezusem. Ogromnie ważny dla mojego serca też czas spędzony z rodziną. Do tego piękne światełka, śnieg, choinka, dobre jedzenie. Uwielbiam po prostu chłonąć ten klimat i chłonąć to, co jest dla mnie sednem. 

Oczywiście, nie rzucę mopa i nie zrezygnuję z pieczenia ciast. W końcu to oczekiwanie na narodziny, a jak każde takie oczekiwanie - oprócz ekscytacji i miłości przepełnione jest także wszelkiego rodzaju przygotowaniami, żeby jak najlepiej wejść w tę nową sytuację. Ale na pewno zastanowię się, z jakich spraw mogę zrezygnować, co da mi więcej przestrzeni na te ważniejsze. Niech będzie ich 5, 3, może chociaż jedna. To już będzie jakiś krok ku odpuszczeniu.

Wyluzuj i odpuść. Bardzo polecam!

A oprócz tego życzę Wam wszystkiego pięknego na te Święta. Żebyście mogli spędzić ten czas tak, jak naprawdę tego pragniecie. Dziękuję, że jesteś!

Ściskam
Kasia L.

akwarela ilustrująca wolność, ptaki na niebie, a na dole miasteczko


Był taki czas, w którym będąc studentką, w każde wakacje wyjeżdżałam na kolonie jako opiekun. Przebywanie 24 godziny na dobę z dziećmi nauczyło mnie wiele: że dzieci nie umyją się na samo polecenie, że prawdopodobnie nie zrobią nic z rzeczy, które uważam za naturalne, że pokochają mnie od pierwszego wejrzenia tylko dlatego, że jestem ICH opiekunką (co jest swoją drogą ogromnie urocze) oraz... że rozumienie bycia "dobrym wychowawcą" jako pobłażliwość, nieodmawianie i luźne podejście wcale nie sprawia, że dzieci będą czuły się świetnie, a o Tobie będą myśleć, że jesteś super. 

Kolonie, na które jeździłam jako opiekun, były prowadzone przez bardzo mądrego i doświadczonego kierownika, mającego raczej podejście "lepiej zacząć z większymi granicami i stopniowo je zmniejszać, jeżeli okażą się zbyt restrykcyjne, niż zacząć bez granic, a dopiero później je wprowadzać". 

Można by pomyśleć, że skoro coś nakazuję, to ograniczam wolność. To złudne przekonanie. Gdy stawiam granice innym, oni dalej mają wybór: mogą je zaakceptować, ale mogą też wybrać przekroczenie ich. Granice dają dzieciom punkt odniesienia, a to z kolei - poczucie bezpieczeństwa. Bez granic odczuwają niepokój, ponieważ nie wiedzą, czy droga, którą podążą, będzie im służyć, czy okaże się zła. Zakładam, że nikt z nas nie lubi znajdować się w ciemną noc pośrodku niczego i nie widzieć żadnej ścieżki. Tak zobrazowałabym wolność anarchiczną. No właśnie, wolność to nie anarchia, bezład, bezprawie, chaos. Wolność to w moim odczuciu przestrzeń, w której człowiek może w poczuciu bezpieczeństwa dokonywać wyborów i żyć w zgodzie ze sobą, nie krzywdząc przy tym innych. Nie jest to definicja ani trochę wyczerpująca, ale zawiera w sobie to, co dla mnie w wolności jest kluczowe: właśnie poczucie bezpieczeństwa, które dają m.in. jasno postawione granice.

Ustaliliśmy już, że granice są ważne zarówno dla osoby, która je stawia (pozwalają zadbać o swoje potrzeby, strzec własnej przestrzeni itp.), jak i dla tych, wobec których są one stawiane (stanowią punkt odniesienia, dając poczucie jasności sytuacji). Myślę sobie jednak, że gdybym czytała post jak ten, szukałabym w nim przede wszystkim informacji o tym, w jaki sposób stawiać granice. Dlatego przejdźmy do praktyki.

Jak stawiać granice?

Jako osoba, która przez całe dotychczasowe życie praktycznie nie potrafiła mówić o swoich potrzebach i stawiać jasnych granic, typowa ortodoksyjna altruistka, pragnąca nieba przychylić wszystkim, choćby kosztem siebie, mogę powiedzieć, że praktyka czyni mistrza. 

Niezależnie od wiary i wyznawanych wartości, znacie na pewno drugą część przykazania miłości Miłuj bliźniego jak siebie samego. Nie wiem, czy ktoś mi to powiedział, czy pewnego dnia samo to do mnie przyszło, ale odkryłam, że w tym zdaniu kryje się jeszcze większa głębia, niż myślałam. A konkretnie w wyrazie JAK. Jezus nie mówi: kochaj swojego bliźniego bardziej/mniej niż siebie samego. Mówi za to: kochaj go TAK SAMO jak siebie. Ja robiłam wszystko, żeby przedkładać innych ponad siebie, kochać ich  b a r d z i e j. Dopiero zrozumienie tego zdania uświadomiło mi, że powinnam traktować siebie na równi z innymi, to znaczy, że moje potrzeby są tak samo ważne jak te, które chciałabym zaspokoić u innych. Gdy to zrozumiałam, poczułam się właśnie WOLNA. Jednocześnie pięknym i bardzo praktycznym punktem orientacyjnym (a zatem powodem, skutkiem, celem) stawiania granic jest miłość - do siebie i innych.

Czyli w końcu jak stawiać granice? Odpowiedź mogłabym właściwie zawrzeć w kilku słowach, które w dodatku byłyby tytułem książki o asertywności, znalezionej przeze mnie jakiś czas temu w bibliotece - to znaczy "Łagodnie, stanowczo i bez lęku". Łagodnie, bo krzyk, płacz czy podnoszenie głosu nic nie dadzą, powodują jedynie, że wytwarza się atmosfera konfliktu i bardzo możliwe, że druga strona automatycznie przybierze postawę obronną, ponieważ poczuje się zaatakowana. Zresztą myślę, że dbaniem o swoje granice nie chcemy nikogo skrzywdzić. Stanowczo, ponieważ skuteczny komunikat to taki, który wybrzmi jasno. Będzie to z korzyścią dla wszystkich - jasny komunikat da poczucie bezpieczeństwa. Bez lęku, bo mamy prawo do dbania o siebie jako o najbliższą osobę, z którą spędzimy całe życie. Lęk ma to do siebie, że jest irracjonalny. Często godzi w naszą pewność i ocenę sytuacji, powodując zamęt. 

Do tych podstaw dodałabym jeszcze parę określeń:

  • klarownie - to znaczy w sposób możliwie prosty i krótki;
  • z wytłumaczeniem, ale bez tłumaczenia się - "nie bo nie" to mało sprawiedliwy argument; uważam, że z szacunku do innych warto wytłumaczyć, dlaczego stawia się granice akurat w tym miejscu. Dodatkowo, prośba, która zostanie zrozumiana, a nie tylko wzięta na wiarę, zawsze ma większą szansę zostać spełnioną. Jako ludzie dążymy raczej do racjonalizacji;
  • konsekwentnie - jeżeli np. mówimy "nie", a potem w popłochu to odwołujemy, to wprowadzamy w błąd i siebie, i innych; sprawiamy, że granice są niejasne, a współrozmówca może czuć się niepewnie, bo nie wie, co może robić, a czego nie powinien. Oczywiście nie chodzi o to, żeby nigdy nie zmieniać zdania! Ważne, żeby nie powodowała tego niepewność i lęk;
  • w zgodzie ze sobą, ale też z wolnością innych - piszę tu o tym, bo np. powiedzenie swojemu mężowi/rodzicom/współlokatorom, że od dzisiaj nie będziesz sprzątać, bo to przekracza Twoje granice, i że życzysz sobie, żeby to robiła ta druga osoba, nie będzie raczej najlepszym pomysłem.

Gdzie i po co stawiać granice?

Nieraz zastanawiałam się, czy dana sytuacja jest już momentem, w którym moje granice zostaną przekroczone. I z mojego doświadczenia wynika, że jeżeli się nad tym zastanawiam, to odpowiedź najprawdopodobniej brzmi TAK. 

W moim przypadku jedną z największych trudności jest stawianie granic w momencie, gdy z różnych powodów potrzebuję pobyć sama, ale ktoś prosi mnie o pomoc/rozmowę/chce spędzić ze mną czas. W imię poświęcenia (co do którego mam przekonanie, że samo w sobie jest dobre) notorycznie rezygnowałam z siebie. Gdyby wypisać listę moich priorytetów w relacjach, ja sama byłabym na końcu. Naprawdę, niemal codziennie miałam w głowie listę do "odhaczenia" - jeżeli zadbałam o wszystko, wtedy przychodził czas na mnie. Możecie sobie wyobrazić, jak rzadko to się zdarzało.

Jest taka historyjka (bo anegdotką tego nazwać nie można), która przydarzyła mi się dość dawno temu i dobitnie pokazała, że gdzieś jest problem. Byliśmy na spacerze z naszymi przyjaciółmi i ich znajomymi, spędzaliśmy dobrze czas. Było nam razem na tyle miło, że przyjaciele zaproponowali (mimo późnej jak dla mnie godziny), żebyśmy pojechali jeszcze do nich na planszówki. Odmówiłam, ale niepewnie, bo nie byłam w ogóle asertywna, a już na pewno nie wobec bliskich mi osób, z którymi uwielbiam spędzać czas. Jestem osobą bardzo relacyjną, rodzinną i trudno mi czasem przekonać samą siebie, że to, że w danej chwili odmawiam, nie oznacza, że kogoś nie lubię, tylko że  t e r a z  potrzebuję czegoś innego. Wracając do tematu, moi znajomi, słysząc niezbyt pewną odmowę, stwierdzili w dobrej wierze, że warto mnie namawiać, bo wyglądam raczej na nieprzekonaną niż na "nie przekraczaj moich granic". Ostatecznie zgodziłam się pojechać, chcąc poświęcić się relacji. Skończyło się wręcz dramatycznie. Grałam w planszówki ze łzami w oczach i głębokim poczuciem, że nie szanuję siebie. Przyjaciele oczywiście od razu to wychwycili i ich wieczór również był przez to smutny, bo czuli, że przekroczyli moje granice (choć nie mogli o tym wiedzieć wcześniej, bo nie dałam jasnego sygnału). Od tej pory wiem, że jeśli nie zadbam o swoje potrzeby, to  choćbym nie wiadomo jak się poświęcała, będzie to bez większego sensu i raczej bez dobrego owocu.

To zabrzmi jak banał, ale stawiaj granice tam, gdzie czujesz. Po to, żeby zadbać o wolność swoją i innych. Żeby nie wyczerpywać całych pokładów energii, którą masz w sobie, na raz. Po to, żeby być też z samym sobą. Z troski o innych - żeby to, co robisz, wynikało z tego, że decydujesz się na to bez przymusu. Dzięki temu i Ty, i Twoje otoczenie będzie działać w wolności. Z przejrzystymi wyborami, potrzebami i granicami.

A jeśli dalej nie potrafię? Czyli jak praktykować stawianie granic i mówienie o swoich potrzebach

Nie jestem ekspertem. Nie jestem nawet jeszcze dobra w stawianiu granic i mówieniu o swoich potrzebach. I właśnie dlatego ta tematyka jest mi taka bliska i chcę podzielić się tym, co mnie pomaga.

Przede wszystkim pomaga mi wyrozumiałość dla samej siebie - nie wszystko uda się od razu i nie każdą moją granicę będę w stanie obronić. Czasem dopiero, gdy stanie się tak, że zostaną przekroczone, dociera do mnie, w którym miejscu tak naprawdę są. I to jest OK. Po drugie, metoda małych kroczków. Mogę próbować powoli, najpierw w błahych sprawach wyrażać swoje potrzeby. Nie muszę od razu ustawiać całego swojego życia, ba, wydaje mi się to nawet niewskazane. Mogę się też mylić. Całe życie uczymy się siebie, całe życie też się zmieniamy!

U mnie to jest tak, że przy podejmowaniu decyzji zazwyczaj skłaniam się ku którejś z opcji, mam coś na kształt intuicji, w którą stronę chcę podążyć. Dlatego tak ważna wydaje mi się umiejętność zatrzymania się i zapytania samego siebie z jednej strony, czego chcę, a z drugiej - jak to się ma do moich wartości, mojej aktualnej sytuacji czy ważnych dla mnie osób. Spędzanie czasu z samym sobą, dostrzeżenie swoich emocji, sygnałów z ciała, myśli, pomaga pozostawać w kontakcie ze sobą. A to sprzyja umiejętnemu stawianiu granic i dbaniu o swoją wolność.

Można też wtajemniczyć bliską osobę w to, że w danej kwestii mam problem ze stawianiem granic. Taka osoba, gdy zauważy coś niepokojącego, powie o tym i pokaże, że to jedna z "tych" sytuacji. Mam takie osoby w swoim najbliższym gronie i są moją wielką pomocą! Gdy widzą, że biję się z myślami lub mam wyrzuty sumienia, mówią mi: "Hej, przecież wiesz, że masz z tym problem i że potrzebujesz tego i tego". Zawsze kończy się na "No wieeem, masz rację...". Nie chodzi o to, żeby zwalać odpowiedzialność za siebie na innych, ale żeby w tym trudnym okresie uczenia się mieć wsparcie i "przypominajkę". Każdy na to zasługuje.

Na koniec małe porównanie. Państwo, strzegąc wolności, strzeże swoich - nota bene - granic. To między innymi one sprawiają, że zachowuje autonomię, odrębność i ma własną przestrzeń, w obrębie której może rozwijać się i decydować. To daje poczucie wolności. Jednocześnie granice państw są pewną umową, układem, którego potrzebujemy. Bez nich na świecie panowałby nieład, ludzie nieustannie wchodziliby w swoje kompetencje, nie byłoby punktu odniesienia, w obrębie którego można by budować choćby tożsamość narodową. I niewątpliwie konsekwencji byłoby wiele więcej, niż byłam w stanie wymienić.

Granice wyznaczają wolność, wolność wyznacza granice. Mam wrażenie, że te dwie kwestie mocno się przenikają. Spróbuj postawić granice tam, gdzie wcześniej nie potrafiłaś/łeś ich postawić, oczywiście z miłością i poszanowaniem dla innych. Poczujesz wolność. A przynajmniej takie jest moje doświadczenie.

Życzę owocnej troski o swoje potrzeby i kochania siebie tak samo jak każdego człowieka!

Ściskam
Kasia L.



stos książek, obok kubek kawy, filologia polska, akwarela

Jak wspominam kierunek Filologia polska po dwóch latach od ukończenia

Gdyby podliczyć godziny spędzone w bibliotece, zsumowałoby to się chyba na co najmniej rok. Stres, płacz, niemoc, zarwane noce, mdłości przed egzaminami. Jedzenie na mieście, przesiadywanie na wydziale do wieczora, tony odręcznych notatek, mnóstwo wydrukowanych skryptów... Brzmi jak codzienność studenta medycyny? Otóż nie! To tylko (aż) filologia polska.

Przyznaję, że wybierając ten kierunek, nie spodziewałam się, z czym to się będzie wiązało. Lubiłam zagadnienia dotyczące języka, lubiłam książki, a od pewnego czasu ogromną przyjemność sprawiało mi poprawianie tekstów. Zamarzyłam o byciu redaktorem językowym. W mieście, w którym chciałam studiować, nie było osobnego kierunku "Edytorstwo", za to filologia oferowała taką specjalizację. Stwierdziłam, że to nawet lepiej, będę miała szersze możliwości w razie czego. Większość znajomych i rodziny pytała mnie: Chcesz zostać nauczycielką? Nie chciałam, ale dobrze rozumiałam to pytanie, bo sama nie byłam pewna, co można robić po filologii. Wiedziałam tyle, że chcę to studiować.

W życiu nie spodziewałabym się, że te studia będą takie wymagające! I jednocześnie nie przypuszczałabym, że tyle mnie nauczą. Ale zacznijmy od podstaw. 

O filologii polskiej w praktyce - jak skonstruowany jest kierunek

W mieście, w którym studiowałam (choć przypuszczam, że we wszystkich miastach jest podobnie) przedmioty na filologii polskiej podzielić można było zasadniczo na trzy zakresy: literaturoznawstwo, językoznawstwo, kulturoznawstwo. 

Literaturoznawstwo to z jednej strony zajęcia dotyczące historii literatury (czyli omawianie po kolei każdej epoki wraz z powstałymi w danym czasie utworami), a z drugiej - teoria literatury, to znaczy nauka o tym, jak zbudowane są teksty, o sposobach ich interpretacji, różnych podejściach teoretycznych itp. Teoria jest skomplikowana i operuje na sporym poziomie abstrakcji, ale odkąd trafiłam pod opiekę do pewnej Pani Profesor, zakochałam się w tej dziedzinie i już do końca studiów została moją ulubioną, którą najwięcej się zajmowałam. Gdy po teoretycznoliterackim licencjacie postanowiłam (z powodu kryzysu roku trzeciego, który trzymał mnie zresztą już do końca studiów; dygresja: był tak silny, że realnie marzyłam o rzuceniu studiów i zatrudnieniu się w warzywniaku) pójść napisać magisterkę z historii literatury, zrozumiałam, że gdybym kiedykolwiek chciała i mogła zostać na uczelni, byłabym teoretykiem. I znawcą twórczości Baczyńskiego, oczywiście.

Na językoznawstwo składały się: gramatyka, historia języka, dialektologia, fonetyka, składnia i inne tego typu zagadnienia. Tak, to właśnie dlatego tak słynne wśród studentów są legendy o starocerkiewnosłowiańskim, którego kiedyś uczono na tym kierunku, czy o jerach i dziwacznej prasłowiańskiej pisowni wyrazów. Generalnie interesujące rzeczy, można zabłysnąć w towarzystwie, ale żeby to wszystko pojąć, trzeba było wznieść umysł na wyżyny i przede wszystkim dużo się uczyć. Na przedmiotach językoznawczych dość często chodziło się do tablicy i pisało kolokwia.

Zajęcia kulturoznawcze jak dla mnie były najmniej konkretne i nie przepadałam za nimi. To na nich najłatwiej było odpłynąć w rozmowie na tematy niby na temat, które kończyły się półtoragodzinną pogadanką o poglądach społeczno-polityczno-religijnych. Czyli grząski grunt. Ale niektórzy wyraźnie to lubili. 

Moje doświadczenie studiów filologicznych

Mimo że wiedziałam, że trzeba będzie dużo czytać, nie przypuszczałam, że to "dużo" będzie oznaczać np. 64 lektury do egzaminu z romantyzmu, a przy tym artykuły i rozdziały na różne inne przedmioty, zaliczenia, kolokwia itp. Uczyłam się naprawdę dużo, a i tak moje czytanie polegało głównie na panicznym chwytaniu książki, dotarciu gdzieś do połowy, a potem rzucaniu jej i w pośpiechu czytanie innej. Moje tempo czytania nie było zachwycające, jak można wywnioskować z tej opowieści, ale muszę przyznać, że dzięki polonistyce naprawdę znacznie się poprawiło. Nauczyłam się też czytać lepiej - z większym zrozumieniem, z lepszą strategią, wyrabiając sobie opinię i potrafiąc się wypowiedzieć na przeczytany temat. Dla mnie to wielka zaleta tych studiów, umiejętność przydaje mi się na co dzień.

Pamiętam jak przed pierwszym egzaminem ustnym, to była literatura oświecenia, byłam spięta jak struna i miałam takie mdłości, że nie mogłam spać. Samo wydarzenie okazało się do przeżycia i dostałam niezłą ocenę, ale do końca studiów nie mogłam się pogodzić z tym, że na filologii praktycznie nie było innej formy egzaminu niż ustna. Uważałam ją za niesprawiedliwą. Jako niezbyt dobry mówca, często nie potrafiłam obronić mojej wiedzy lub (w razie jej niedostatku) umiejętnie pokierować rozmową, jak to robili niektórzy. Poza tym każdy dostawał/losował inne pytania, więc szanse były dość nierówne - jednym dane zagadnienia przypasowały, innym nie. Wiecie, mogłabym np. śpiewająco znać 5 tematów, a nie zdążyć nauczyć się szóstego, wylosować go i już wrzesień murowany. I na odwrót - nauczyć się jedynie 1 tematu, akurat na niego trafić, i proszę - piąteczka. Egzaminy ustne były dla mnie największym stresem, ale dzięki nim bardzo poprawiły się moje zdolności prowadzenia rozmowy na tematy naukowe, wypowiadania się i panowania nad emocjami. 

A dla przeciwwagi, bo każdy akapit zaczynam odstraszaniem od tego kierunku, powiem, że najważniejsze, co dały mi te studia, to umiejętności miękkie i mnóstwo radosnych i trudnych wspomnień. Było intensywnie, nie da się ukryć. Spotkałam kilku wspaniałych wykładowców, bardzo poświęconych swojej pracy i studentom, wiele ciekawych osób wśród rówieśników i przeżyłam wyjątkowy czas (choć nie stereotypowo studencki, na imprezach i posiadówkach w akademiku, choć na pierwszym roku nawet trochę udawałam, że lubię chodzić do klubów): zwiedziłam mnóstwo knajp z dobrym jedzeniem z przyjaciółką, spędziłyśmy godziny na odpytywaniu się i opowiadaniu sobie nawzajem o lekturach, przesiedziałam co najmniej miesiące w bibliotece, wzięłam udział w programie tutoringowym. To tylko niektóre wspomnienia, które ze mną zostaną. Filologia polska dała mi, paradoksalnie może, dużo możliwości. Można by powiedzieć, że nie dała mi konkretnego "fachu" do ręki, ale uwrażliwiła, otworzyła moją głowę na nowe, zaciekawiła wielością literatury i tematów z nią związanych, zainspirowała do działalności na różnych polach. 

Plusy i minusy studiowania filologii polskiej

Na koniec, dla osób, które z mojej zawiłej dość opowieści nie wyłapały, czy właściwie warto iść na filologię polską, przedstawiam zupełnie subiektywną listę plusów i minusów tego kierunku.

Zalety:

  • porządny zastrzyk przeczytanej literatury
  • rosnąca świadomość językowa, konstrukcji języka, jego pochodzenia itp.
  • wiele umiejętności miękkich (m.in. wypowiadanie się, pisanie, wyrabianie sobie opinii i jej wyrażanie)
  • paradoksalnie, szeroki zakres możliwości zdobycia pracy - poloniści są dość pożądani na rynku pracy ze względu właśnie na swoje umiejętności miękkie (*jednocześnie minusem jest to, że są to często prace w instytucjach kulturalnych czy innych państwowych placówkach, a więc niskopłatne)
  • spotkanie z drugim człowiekiem i jego opinią
  • dla osób zainteresowanych literaturą, językiem i kulturą, to są bardzo ciekawe studia (mimo niektórych przedmiotów), poszerzające horyzonty

Wady:

  • praktycznie same egzaminy ustne (które uważam, że trudno przeprowadzić w pełni sprawiedliwie)
  • duże pole do odbiegania od tematu na wielu zajęciach, zwłaszcza na tematy społeczno-polityczno-religijne (często drażliwe)
  • dużo zajęć i stresu, a na każde zajęcia trzeba się przygotować - coś przeczytać, przygotować prezentację, odrobić jakieś zadanie, przemyśleć dany temat
  • materiał pędzi - od jednej do kilku książek do przeczytania w tygodniu
  • mało specjalizacji do wyboru (przynajmniej w mieście, w którym studiowałam)

Czy warto wybrać te studia? 

Gdybym cofnęła się w czasie to, mimo przewlekłego stresu, który te studia mi sprezentowały, wybrałabym je jeszcze raz. A jednocześnie nie chciałabym się cofać w czasie, żeby ponownie to przeżywać. Pięć lat polonistyki w znacznym stopniu mnie ukształtowały. Przede wszystkim naukowo, ze względu na możliwości i wsparcie, które otrzymałam od tych paru wykładowców, których nie zapomnę, a dzięki którym moja wiara w ten kierunek nie gasła, mimo zderzania się ze ścianą z wielu stron. Językowo - bo choć pisania było dużo mniej, niż myślałam, to teksty sprawdzane były zwykle bardzo krytycznym okiem, co pozwoliło mi zwracać uwagę na błędy, które dotychczas pomijałam. I prywatnie - nauczyłam się nie stresować nadmiernie egzaminami ustnymi i wypowiedziami, więcej rzeczy, które mnie dotykały, po prostu "olewać", ale też patrzeć szerzej, ze spokojem i zaciekawieniem wysłuchiwać opinii, również tych odmiennych od mojej.

Jednocześnie najwyższy czas zaznaczyć, że moja osobowość jest dość... specyficzna. To znaczy jestem osobą, która bardzo się przejmuje, dużo zamartwia i generalnie nietrudno ją zestresować. Ludzie mają różne podejście, różny sposób bycia i wiem, że niektórzy znajomi z mojego roku czy innych lat/tego samego kierunku w innym mieście mogliby się z tym postem nie zgodzić. W każdym razie opowiadam jedynie o swoim doświadczeniu.

A w ogóle to słyszałam gdzieś (mam nadzieję, że nie powielam plotek), że do pracy przy grze Wiedźmin szukali polonistów, bo potrzeba było napisać scenariusz wypełniony żartami z inteligentnymi aluzjami do wytworów kultury. Patrząc przez ramię Mężowi, który w zeszłym roku przechodził Wiedźmina 3, muszę przyznać, że jeżeli to prawda, to całkiem im to wyszło! Także wiecie - możliwości na kreatywną i ciekawą pracę się zdarzają ;) Ja z moich obecnych prac jestem bardzo zadowolona, chociaż droga nie jest prosta. Ale właściwie po jakim kierunku droga jest prosta? Każdy młody dorosły wchodzący na rynek pracy związany ze swoim wyuczonym zawodem ma raczej podobne problemy. To jednak temat na osobny wpis, może kiedyś.

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

Czy są tu jakieś osoby, które łączyły się ze mną w bólach studiowania filologii? Albo czytelnicy z innych kierunków, którzy mają podobne odczucia i chcieliby się nimi podzielić? Chętnie poczytam!

Ściskam
Kasia L.


słońce przebijające się przez drzewa w lesie, akwarela

Pewnego razu zwierzałam się zaufanej osobie z tego, że stale wpadam w te same wady. Zazdrość, ciągłe narzekanie, plotkowanie, obmowy i gadanie bez sensu... Okropnie mnie to frustrowało, bo ja wcale nie chciałam tak żyć. To się działo jakby samo, nie mogłam się powstrzymać przed poddaniem się tym samym schematom. Opracowywałam sobie sposób walki z każdą z tych wad, ale było tego tak dużo, że za każdym razem kończyło się podobnie. Nie chciałam nikogo ranić swoimi nieprzemyślanymi słowami, nie chciałam chować w sobie zazdrości, gniewu czy malkontenctwa. Na tapecie w telefonie miałam ustawiony cytat z I Listu do Tesaloniczan (który do dzisiaj jest mi ogromnie bliski) Zawsze się radujcie.

Mój rozmówca wysłuchał mnie uważnie, a potem z wielką serdecznością i ciepłem powiedział: Kasiu, na to wszystko jest jedna wspólna metoda. Wdzięczność. Sama praktyka wdzięczności może nie jest zbyt odkrywcza, bo dość popularna przy obecnie panujących trendach journalingu, które zachęcają m.in. do wypisania każdego dnia 3 rzeczy, za które jest się wdzięcznym. Mnie w tamtej radzie ujęło to, że wdzięczność jest naprawdę balsamem na wiele różnych trudności. Że na te z pozoru niezwiązane ze sobą wady może pomóc jedna rada. Prosta, a zarazem taka trudna.

Nie prowadzę dziennika wdzięczności. Nie budzę się każdego dnia z uśmiechem na ustach, przeciągając się i wskakując z entuzjazmem w poranek. Dalej jest we mnie sporo zazdrości i porównywania się z innymi, nadal miewam ochotę na narzekanie i plotki. Dużo pracy jeszcze przede mną, żeby żyć tak, jak naprawdę bym chciała. Ale zaczęłam do swojego życia wprowadzać wdzięczność tak, jak tylko potrafię.

Idąc rano do pracy często zastanawiam się, co jest w mojej codzienności tak oczywiste, że zapomniałam, że to też jest darem. Kiedy ostatnio cieszyłam się ze zdrowych zmysłów, wszystkich pięciu? Z obu rąk i nóg? Z tego, że mam pracę? Że obudziłam się dziś w ciepłym łóżku i wypiłam gorącą kawę? Zamiast narzekać na popołudniową zmianę i późny powrót do domu, wolę docenić to, że mam cały poranek dla siebie i nie muszę się spieszyć jak co rano. Gdy przytłacza mnie liczba spotkań towarzyskich zaplanowanych w najbliższym czasie (a dlaczego tak miewam, o tym w moim poprzednim wpisie: Jestem introwertykiem), kierunkuję swoje serce na wdzięczność, że mam wokół siebie tyle bliskich osób, które chcą ze mną spędzić swój wolny czas. Każdy medal ma dwie strony.

Wdzięczność nie sprawi, że trudności znikną. Wdzięczność daje przeciwwagę tej stronie naszego umysłu, która podpowiada, że wszystko jest do kitu. Po prostu wnosi więcej radości do życia, pozwala spojrzeć inaczej, zachować pogodę ducha. Mnie bycie wdzięcznym pomaga w nieporównywaniu się z innymi i autentycznej radości z tego, ile dobra ich spotyka. 

Lubię też moment wieczorem, gdy siadam na pościelonym łóżku, przebrana w piżamę, gotowa do snu i próbuję przypomnieć sobie wszystkie dobre sytuacje, które mnie danego dnia spotkały. Dzięki temu zachowuję dłużej w pamięci miłe chwile, zwracam na nie większą uwagę (bo wiadomo, że w życiu jak to w newsach - najwięcej uwagi skupiają te złe). Zasypiam z lepszym nastawieniem i większą uważnością, z bardziej poukładanymi myślami. Właśnie, bo wdzięczność też pozwala być uważnym, to znaczy przestawić się z trybu działania na tryb bycia. Dodatkową korzyścią jest więc też odpoczynek ciała i umysłu.

Czy istnieje metoda na szczęście? Oczywiście, że nie. Każdy definiuje je inaczej. Bycie wdzięcznym to docenienie daru życia i zamiast gonitwy za tym, co ma przynieść mi abstrakcyjne poczucie satysfakcji, które wypala się, gdy tylko osiągnę kolejny cel - spełnianie marzeń z radością i spokojem, jednocześnie ciesząc się tym, co mam. Bo to już jest wystarczające.

Ściskam,
Kasia L.

okno z firankami, na parapecie kubek, książki, kocyk i poduszka; akwarela

Temat, który chcę poruszyć jest tak rozległy, a jednocześnie tak mi bliski, że nie bardzo wiem, jak go ugryźć. Zacznę więc może od ciekawostki. Nie tak dawno temu szukałam w jednym z popularnych słowników online synonimu do wyrazu introwertyk - na potrzeby jakiegoś tekstu. Takich wyników wyszukiwania się nie spodziewałam:

dzikus, niemowa, mruk, pesymista, odludek, narzekacz, skryty, mrukol, milczek, pokutnik, samotnik, mrukliwy, nierozmowny, mizantrop, małomówny, zgorzknialec, eremita, introwertyczny, borsukowaty, frustrat, pustelnik, osoba introwertyczna, neurotyczny, mumia, dzik, cichy, zamknięty w sobie, ponurak, smutas, zamknięty

Nie, to nie jest żart. Przerażona tymi "synonimami", od razu sprawdziłam, czy podobnie rzecz będzie się miała w przypadku ekstrawertyków. Okazało się, że jest zupełnie przeciwnie. 

aktywny, błyskotliwy, bystrzak, ekstrawertyczny, imprezowicz, optymista, osoba ekstrawertyczna, pomysłowy, towarzyski, żartowniś

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to profesjonalne słowniki, ale strony tego typu pozyskują treści zwykle od użytkowników, a następnie są weryfikowane. Rozumiem działanie takich portali na zasadzie działania Wikipedii (poprawcie mnie, jeżeli się mylę). Wyraźnie pokazuje to kierunek, w jakim podąża rozumienie introwertyzmu i ekstrawertyzmu w społeczeństwie. A to z kolei wpływa na samoocenę tej pierwszej grupy. Bo jeżeli mamy możliwość bycia postrzeganymi jako optymiści, towarzyscy, aktywni i błyskotliwi, to kto dobrowolnie przyznałby się do tego, że jest dzikusem, niemową, mrukiem i odludkiem? Na pewno nie ja.

Kawałek mojej historii

Odkąd pamiętam było tak: jako dziecko, a później nastolatka, nie rozumiałam, dlaczego taką trudność sprawia mi zabranie głosu na forum klasy czy skąd to zmęczenie po dłuższym spotkaniu towarzyskim. Właściwie nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego związku, że zmęczenie jest następstwem przebywania w dużej grupie itp. Dochodzące do tego takie cechy jak nieśmiałość, zamknięcie na okazywanie emocji z powodu lęku przed odrzuceniem sprawiały, że wstydziłam się siebie w relacjach społecznych. W pełni dobrze odnajdywałam się jedynie wśród najbliższej rodziny czy przyjaciół.

Miałam takie przeświadczenie, że coś jest ze mną nie tak. Dlaczego innym żyło się łatwiej? Dlaczego codzienne interakcje społeczne przychodziły im tak lekko? Moje cechy osobowości związane z introwertyzmem traktowałam jako jedno z nieśmiałością i bardzo znielubiłam wszystkie. Chciałam się ich pozbyć i zamienić w otwartą, wygadaną dziewczynę. Czy mi się to udało? I tak, i nie. Po wielu latach walki z nieśmiałością na różne sposoby mogę powiedzieć, że bardzo dużo się zmieniło w tej kwestii. 

Z jednej strony zmiana mi pomogła, bo ułatwiła codzienne funkcjonowanie - mniej już stresuję się przy wystąpieniach publicznych czy wykonywaniu telefonów, łatwiej mi postawić granice i powiedzieć o swoich potrzebach (podkreślam: "mniej" i "łatwiej" - bo stres z tym związany nie minął zupełnie i pewnie nigdy nie minie). Z drugiej strony trochę żałuję, bo walczyłam właściwie ze swoją naturą, nie akceptując jej, wbrew sobie. Dzisiaj nie mam już problemu z tym, że jestem introwertykiem, że niektórych rzeczy się wstydzę i że jestem jeszcze nieco nieśmiała. Wręcz przeciwnie: bardzo te cechy w sobie lubię! Uważam, że są ciekawe, wyjątkowe, a przede wszystkim są częścią składową tego, kim jestem. 

Właściwie do dziś odczuwam, że społecznie pożądane są cechy pro-życie-w-grupie, to znaczy otwartość, towarzyskość, kontaktowość, łatwość w wypowiadaniu się itp. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest. Gdy podzieliłam się tą opinią z pewną osobą, którą uważam za autorytet w tej tematyce, zapytała mnie: Kto i kiedy ci tak powiedział? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Wydawało mi się, że nikt nigdy nie powiedział mi tego wprost.

Gdy teraz dłużej się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że takie przeświadczenie mogło się we mnie zakorzenić przez różne sytuacje, w których poczułam się niekomfortowo ze względu na moją nieśmiałość, trudność w wyrażaniu emocji czy cechy introwertyczne. Takie sytuacje miały miejsce regularnie: na spotkaniach rodzinnych pytano mnie, czy się nudzę lub źle czuję, że nic nie mówię; w klasie osoby z "elity" nigdy mnie nie zauważały, a niektórzy nauczyciele nie pamiętali mojego imienia, mimo że uczyli mnie parę lat; nie potrafiłam dojść do głosu w rozmowie albo mnie przekrzykiwano; z odpowiedzi ustnych dostawałam niższe oceny, czasem słusznie, a czasem mimo bycia bardziej obkutą niż koledzy i koleżanki, którzy umieli dobrze zakręcić rozmową.

Myślę, że w wielu z tych sytuacji wystarczyłoby ze spokojem i pogodą ducha wyjaśnić, otwarcie zakomunikować, że np. nie odzywam się, bo jestem raczej słuchaczem i obserwatorem i lepiej czuję się w tej roli; że stresują mnie wystąpienia publiczne, dlatego mogę wyglądać na zdenerwowaną. I tak dalej. Nie jest to takie proste, gdy jest się nieśmiałym, ale im bardziej rozumiem siebie, im więcej się o sobie uczę, tym łatwiej przekazać to innym. I zaakceptować swoje cechy, bo są piękne, chociaż może nie zawsze najłatwiejsze.

Czy introwertyk odmawia spotkań, bo nie lubi ludzi?

Opisując po krótce swoją historię wspomniałam, że mojemu introwertyzmowi towarzyszy(ła) nieśmiałość i zamknięcie w okazywaniu emocji. Mam wrażenie, że bardzo często się te i inne pojęcia myli. A skoro ten wpis ma na celu rozjaśnić nieco temat (z perspektywy co prawda zupełnego laika, ale za to praktyka), to zacznijmy może od tego, czym introwertyzm NIE jest.

Introwertyzm NIE jest:

  • nieśmiałością, zamkniętością;
  • fobią społeczną;
  • separacją od otoczenia;
  • małomównością;
  • nielubieniem ludzi.

Sam termin wywodzi się z łaciny i oznacza zwrócony do środka. Bardzo podoba mi się to określenie, bo właśnie tak postrzegam siebie samą jako introwertyczkę. Introwertyk będzie osobą, która doświadczenie, emocje, refleksje kieruje do wewnątrz, to znaczy przeżywa je w sobie, czerpie radość z przebywania z samym sobą, bo interesuje go jego świat wewnętrzny. Nie chcę wypowiadać się w imieniu wszystkich introwertyków, ale z reguły to nie jest tak, że nie lubimy ludzi lub nie potrzebujemy kontaktów towarzyskich. Ja na przykład kocham ludzi i bardzo mnie interesują, lubię z nimi przebywać. Od ekstrawertyków różni mnie na pewno poziom i rodzaj aktywności w grupie (często wolę być obserwatorem, po prostu dlatego, że ciekawi mnie, jak zachowuje się moje otoczenie), ale też fakt, że spotkania towarzyskie pochłaniają dużo mojej energii, więc potrzebuję mniej więcej tyle samo czasu z ludźmi, co sama ze sobą. Jeżeli cały dzień przebywałam w pracy, która wymaga ode mnie częstych interakcji, to później zazwyczaj marzę o spokojnym wieczorze tylko z moim mężem lub sama. Z kolei weekendami zwykle mam ochotę na spotkanie w gronie przyjaciół. Ekstrawertycy "ładują się" podczas spotkań towarzyskich, w kontakcie z innymi osobami - introwertycy raczej w domowym zaciszu, sam na sam ze sobą i właśnie światem wewnętrznym.

Co ciekawe, wspomniane różnice wiążą się ściśle z różnicami w układzie nerwowym intro- i ekstrawertyków. Układ nerwowy introwertyka reaguje mocniej, co oznacza, że taka osoba potrzebuje mniej bodźców, aby czuć się pobudzona, aktywna. W związku z tym czasem niewielka ich liczba potrafi sprawić, że czujemy się zmęczeni, przebodźcowani i potrzebujemy odciąć się od otoczenia, zanurzyć ponownie w swoim wewnętrznym przeżywaniu, najlepiej w bezpiecznym miejscu i z aktywnością, która nie przysparza zbyt wielu nowych stymulantów, np. książką, ulubionym serialem czy po prostu drzemką.

Jestem introwertykiem, jestem ekstrawertykiem

Jeszcze jedna ważna sprawa w tym temacie-rzece, o którym mógłby powstać (i być może powstanie) niejeden wpis. Gdy rozmawiam z moim Mężem, który jest z wykształcenia psychologiem, to często podkreśla, że to nie do końca jest tak, że mamy albo tylko cechy ekstrawertyczne, albo tylko introwertyczne. Wyobraźmy sobie, że typy osobowości mieszczą się na skali, na której z jednej strony jest ekstrawersja, z drugiej - introwersja. Pomiędzy nimi rozpościera się całe spektrum właśnie tego, co jest "pomiędzy". To znaczy, że jeżeli np. czujesz się introwertykiem, ale nie odczuwasz dyskomfortu w przebywaniu w większym gronie ludzi, to nie znaczy, że tak naprawdę introwertykiem nie jesteś. Nie jesteś po prostu na samym skraju tej skali, nie jesteś jedną z - zapewne bardzo nielicznych osób - które są skrajnie introwertyczne. Gdzieś pośrodku znajduje się z kolei ambiwersja, czyli równowaga między oboma typami osobowości. 

Dlatego nie warto tak radykalnie się szufladkować. Choć oczywiście rozumienie siebie pomaga w rozwijaniu swoich atutów i przede wszystkim ukochaniu tego, jakim się jest. Introwertycy i ekstrawertycy - świetnie się uzupełniamy! Ta różnorodność jest wspaniała i nie ma co dzielić się tak arbitralnie.

Jednak jako osoba o wyraźnie silniejszych cechach związanych z introwertycznym typem osobowości czuję się odpowiedzialna za to, żeby śmiało - dziś już bez wahania i wstydu, prosto z serca - powiedzieć: introwersja jest piękna! Ułatwia nam zawieranie i budowanie wyjątkowych, trwałych i głębokich relacji, co ja ogromnie sobie cenię. Pomaga być dobrymi słuchaczami i darzyć innych empatią i zrozumieniem. Dzięki niej też nigdy nie będziemy się nudzić, bo w końcu uwielbiamy spędzać czas z samymi sobą, a siebie zawsze mamy "pod ręką" :)


ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

W zrozumieniu introwertyków albo zyskaniu poczucia bycia zrozumianym jako introwertyk pomaga zapoznawanie się z tematem, rozmowy z ludźmi i tworzenie więzi. Ze swojej strony mogę polecić w tej tematyce ciekawe konto na Instagramie: @introwertykalni. Jego twórcy w postach starają się na przykładach poszczególnych sytuacji przybliżyć świat introwertyków. Bardzo lubię też śledzić ich stories, w których introwertykalni obserwatorzy zadają pytania typu "Też macie tak, że...", na które można dzięki udostępnionej ankiecie odpowiedzieć TAK lub NIE i zobaczyć, jaka część z nas ma podobne doświadczenia.

Mam nadzieję, że mimo braku wykształcenia psychologicznego, choć trochę przybliżyłam temat introwersji - z perspektywy własnego doświadczenia.

Jestem bardzo ciekawa Waszych obserwacji i doświadczeń. Z jakim typem utożsamiacie się bardziej: ekstrawertyka czy introwertyka? Co sprawia Wam radość, a co przynosi trudność?

Ściskam,
Kasia L.

świecąca się żarówka, pomysł, akwarela

Jak wspomagać i pobudzać swoją kreatywność?

Serdecznie zapraszam na drugą część "Praktycznych porad dotyczących pisania". Poprzednio skupiłam się na wskazówkach dotyczących samego procesu pisania, tym razem opowiem więcej o zagadnieniach związanych z szeroko pojętą kreatywnością i inspiracją.

Jeżeli ominęła Cię część pierwsza, zachęcam do nadrobienia! Tekst znajdziesz tutaj:
Praktyczne rady dotyczące pisania - jak zdobyć i utrzymać motywację? Część 1.

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

6. Szukanie inspiracji jest częścią pisania

Czytanie książek, przeglądanie Pinteresta, oglądanie InstaStories, czasem nawet seriali czy filmów, a przede wszystkim rozmowy, poznawanie ludzi i ich historii, a nieraz po prostu bycie sam na sam z myślami... nie jest czasem straconym twórczo. Oczywiście jeżeli jest przeprowadzone w sensowny sposób. 

Kilka dni temu, jadąc do pracy, słuchałam odcinek podcastu o lękach towarzyszących pisaniu. Muszę przyznać, że z samej treści nie wyniosłam szczególnie dużo, bo z wieloma wspomnianymi tam rzeczami mierzyłam się już wcześniej i wypracowałam własną drogę (nie miałam jeszcze okazji zapoznać się bliżej z całym podcastem "Twórcze pisanie z Madeyską", ale odcinek podlinkowany wyżej mimo wszystko polecam, jako pomoc w uświadomieniu sobie lęków twórczych lub ich nazwaniu). Jednak samo słuchanie czegoś dotyczącego pisania, pozostawanie w tej twórczej tematyce, sprawiło, że w mojej głowie pojawiło się mnóstwo inspirujących myśli! Przypomniały mi się co najmniej dwie kolejne rady, które chciałabym zawrzeć w tym poście, wpadłam na pomysł na jeden z kolejnych postów i na opowiadanie, które mogłoby być ciekawe i życiowe. Spisałam też jedną myśl z samego podcastu, która akurat do mnie trafiła. Miałam parę refleksji dotyczących mnie jako twórcy. A to wszystko dzięki poruszaniu się w szeroko pojętym obszarze tematycznym związanym z pisaniem.

Czasem wydaje nam się, że marnujemy czas, nie pisząc, a zajmując się czymś dookoła. Nie zawsze tak jest. Warto szukać inspiracji szerzej, np. właśnie wprowadzając się w klimat, sygnalizując umysłowi, że teraz jest czas na wzmożenie aktywności jego części twórczej.

7. Napisane? Daj odpocząć

Napisanie tekstu to kawał pracy umysłowej, dlatego po skończeniu nasz mózg ma prawo być zmęczony. Co za tym idzie, nie będzie wtedy dobrym doradcą, jeżeli chodzi o wprowadzanie poprawek. Polecam zamknąć zeszyt/komputer/telefon i po pierwsze popatrzeć w dal, jak to zalecają przepisy BHP, żeby dać oczom odpocząć, a po drugie - przez minimum godzinę zająć się czymś zupełnie innym. Najlepszy byłby oczywiście spacer, względnie dobry serial lub spotkanie - to sprawdza się przynajmniej w moim przypadku. Jeżeli mogę sobie na to pozwolić, lubię odłożyć tekst na noc. Podobno mózg w nocy w jakiś sposób syntetyzuje i organizuje treści, które dostarczone mu są w ciągu dnia. Rano mam zwykle świeższe spojrzenie i to właśnie godziny między 9 a 12 uważam za najbardziej produktywne dla mnie. Oczywiście jest to idealny scenariusz, gdy tekst może tak długo odpocząć, jednak uważam za pomocne zrobić sobie choćby krótką przerwę przed odczytaniem i naniesieniem zmian.

8. Pisz intuicyjnie

Istnieje wiele poradników, jak zostać pisarzem, jak ulepszyć warsztat pisarski. Mój tekst jest zresztą jednym z nich, choć staram się, by przybrał jednak formę podzielenia się z Wami moim doświadczeniem jak z dobrymi znajomymi. I mimo że spisuję tutaj te wskazówki i rzeczywiście używam ich w mojej twórczej przygodzie, to przede wszystkim staram się pisać intuicyjnie. Co to znaczy? Nie spędzać zbyt wiele czasu na czytaniu poradników i uczeniu się spraw technicznych, nie zastanawiać się zbyt długo nad tym, czy to, co piszę w danej chwili, jest w pełni poprawne. Wiem, brzmi trochę prowokacyjnie, ale warto trochę więcej czasu spędzić na podążaniu za tym swoim pomysłem, za tym, jakie zdania przychodzą mi do głowy i jak moja pisarska intuicja podpowiada mi, żeby poprowadzić opowieść. 

Mam wrażenie, że warsztat udoskonala się po prostu wraz z życiem - gdy nabieramy doświadczeń, uwrażliwiamy się, poddajemy refleksjom, czytamy książki, oglądamy filmy, żyjemy w kulturze i nią się interesujemy. A przede wszystkim - gdy po prostu praktykujemy pisanie. Jak każda czynność, i ta wymaga treningu. Uczę się ufać swojej intuicji pisarskiej, bo widzę, jak ona się wyrabia wraz z wiekiem, ale też wraz z podejmowaniem kolejnych twórczych aktywności. Przy tym staram się oczywiście też śledzić środowisko, a nieraz przeczytam czy przesłucham jakiś dobry materiał dotyczący trenowania warsztatu pisarskiego. Zdarzyło mi się też być uczestniczyć w paru warsztatach, programie tutoringowym, a na studiach polonistycznych moje pisanie niezwykle często było poddawane ocenie. To wszystko było ogromnie cenne i składa się na moje dzisiejsze umiejętności, jednak równie ważnym aspektem jest dla mnie pisanie intuicyjne. 

9. Przeskakuj, urozmaicaj, bądź spontaniczny

I nie, to nie jest porada sercowa - w relacjach polecam stałość i wierność ;) Wyobraź sobie za to, że budzisz się rano z doskonałym pomysłem: napiszę tekst o - czysto hipotetycznie - praktycznych poradach dotyczących pisania. W twórczym szale siadasz do komputera i przelewasz wszystkie swoje myśli związane z tematem. Jednym słowem: praca wre. Większość twórców jednak ma na pisanie czas ograniczony, bo gonią ich inne obowiązki. Zostawiasz więc rozgrzebany tekst, by zająć się innymi rzeczami, ale masz w pamięci, że przy najbliższej okazji chcesz go dokończyć. Prędzej czy później przychodzi wolna chwila, ale okazuje się, że zupełnie nie masz ochoty ani pomysłu na dalszą realizację. Zawodzisz się samym sobą, bo albo pomysł był gorszy niż myślałaś/eś, albo nie masz w sobie dość konsekwencji, by ukończyć, co zaczęłaś/zacząłeś.

To nieprawda. Ten pomysł nadal jest dobry i kiedyś powstanie. Ale nie musi powstać na siłę, w tym momencie. Ba, uważam, że w wielu przypadkach nie powinien. Konsekwencja jest niezwykle ważna i sama pracuję nad swoją koncentracją i ograniczeniem natłoku zadań w głowie, które mnie rozpraszają. W tym poście skupiam się jednak raczej na czymś innym, ponieważ mam wrażenie, że twórcom częściej od luzu towarzyszy jego brak - zbyt wielkie wymagania, po prostu spina. Dlatego proponuję nie wymagać od siebie pracy nad tekstem od A do Z, o czym zresztą wspomniałam już w poprzednich wskazówkach. Może urozmaicenie otworzy Twoją głowę? Co powiesz na to, aby poeksperymentować i spróbować napisać jednostronicowe opowiadanie, dajmy na to, science fiction? Lub w drugą stronę: zapisać całą stronę strumieniem własnych myśli. 

Ja z tematów pisarskich najbardziej kocham codzienność i przelewanie na "papier" swoich obserwacji, doświadczeń, refleksji, dlatego twórczo zajmuję się głównie tym. Są jednak takie chwile, gdy pomysłów jest dużo, chęci na pisanie są, ale niekoniecznie jest chęć na realizację tych konkretnych tematów. Wtedy z pomocą przychodzi mi drugi biegun pisania - fikcja literacka. Odskakuję na moment od klimatów felietonistycznych i piszę sobie luźne opowiadanko, tworzę fikcyjnych bohaterów, fikcyjną sytuację, daję się ponieść fikcyjnym pomysłom. To sprawia, że pozostaję w klimacie twórczym, jednocześnie zapewniając mojemu umysłowi niecodzienną rozrywkę. Po takiej praktyce często czuję się ponownie zaciekawiona, ożywiona, zwykle wracam też z nową siłą do mojej ukochanej codzienności.

Jeżeli z kolei lepiej odnajdujesz się w opowiadaniach czy powieściach, ale czujesz swego rodzaju zastój, to może otwórz notes czy plik Word i spróbuj pamiętnikarstwa? Przelej swoje myśli, uczucia takie, jakimi są, bez korekt. Możesz napisać choćby o tym, że masz zastój pisarski. Albo opisz swój dzień. Albo wymień 3 rzeczy, za które jesteś wdzięczny. Cokolwiek!

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

To są sposoby, które mi służą. Z pewnością każdy pisarz czy po prostu osoba pisząca hobbystycznie ma swoją drogę rozwijania talentu. Dzielę się częścią swojej, bo wypracowałam ją metodą prób i błędów, porażek i sukcesów, jeżeli chodzi o motywację na co dzień i widzę, jak pomaga mi być właśnie praktykującym pisarzem. Mnie te metody odcinają od jakiejś niejasnej presji, którą na siebie narzucam, i dają znacznie większą swobodę, wolność. Czyli to, co w każdej pasji chce się znaleźć. 

Polecam pisanie bardzo! Zwłaszcza, jeśli już wiesz, że to lubisz, ale od dawna tego nie robiłaś/eś. Bądźmy w tym razem, ja też wracam po dłuższej przerwie.

A jakie są Twoje "protipy" na pisanie lub szerzej - na tworzenie? Skomentuj, chętnie bym je wypróbowała! 

Ściskam,
Kasia L.


PS. Podobno ostatnio wystąpił problem z dodawaniem komentarzy. Jeżeli Twój komentarz nie chce się dodać, napisz do mnie proszę za pomocą formularza kontaktowego lub na Instagramie @wczesnymrankiem. To dla mnie ważne, żeby nie stracić żadnej wiadomości!

biurko z maszyną do pisania, zapaloną lampką, pisanie, akwarela

Jak opanować lęk przed pisaniem, popełnianiem błędów i natłokiem powinności? 

Tym razem urządziłam sobie małe metapisanie - pisanie o pisaniu - i z radością dzielę się kilkoma radami, które mi samej pomagają w byciu praktykującym twórcą - i nadal czerpaniu z tego radości przy jednoczesnym minimalizowaniu frustracji. Tytułowe pytanie "Jak zdobyć i utrzymać motywację?" mogłabym poszerzyć o pytania pomocnicze: jak pisać więcej niż jedno zdanie na godzinę i nie gapić się przy tym bezmyślnie w migający kursor? Jak nie zgasić w sobie kreatywności tym, że coś znowu "muszę"? Jak wykorzystać swój pomysł? Jak znaleźć czas na pisanie? I tak dalej, i tak dalej...

Brzmi znajomo? 

1. Po prostu pisz - nie sprawdzaj

To jest rada, którą oświeciła mnie Regina Brett w jednej ze swoich książek z felietonami, zdaje się, że w części pierwszej, czyli "Bóg nigdy nie mruga". Przed poznaniem tego sposobu moje pisanie wyglądało tak, że siedziałam nad każdym zdaniem minutami, zmieniając jego szyk, poszczególne wyrazy, interpunkcję... słowem - co tylko się dało. Już po kwadransie takiego pisania wszystko zaczynało brzmieć dziwnie, a satysfakcjonujących zdań w świeżutkim arkuszu w Wordzie pojawiło się trzy, może cztery. Wiadomo, bywały lepsze momenty, bo pisać bardzo lubię i uważam, że mam niezły warsztat, niemniej takie katowanie się na bieżąco sporo tej radości odbierało.

Teraz przyjmuję inną zasadę, tę właśnie od Reginy Brett: wylewam na nośnik myśli i zdania takie, jakimi je czuję w danej chwili, jakie mi po prostu przychodzą na myśl. W ten sposób tworzę czasem cały tekst na raz, czasem np. kilka akapitów. Poprawiam na bieżąco jedynie jakieś drobnostki, ale nie oceniam swojego pisania w trakcie, nie podważam swojej pracy. Dopiero na koniec lub po jakiejś większej całości czytam i zmieniam. A najlepiej jeszcze odkładam na jakiś czas (o czym szerzej później). Zauważyłam, że dużo bardziej krytyczna jestem dla siebie w trakcie pisania niż jak czytam całość po skończeniu, zwłaszcza gdy trochę odpocznę. Wtedy okazuje się, że wyszło całkiem zadowalająco i że nie ma tak dużo zmian jak myślałam! Sądzę, że warto starać się zaufać swoim umiejętnościom. Jasne, weryfikować je, ulepszać, ale nie podważać nieustannie.

Przy okazji polecam zapoznać się z felietonami Reginy Brett. Nie ze wszystkimi się zgadzam, ale wiele z nich siebie wartościowe treści. Gdybym ich nie przeczytała, być może nie wprowadziłabym rady "po prostu pisz" do swojej praktyki. Strona pisarki dostępna jest w wersji polskiej: reginabrett.pl.

2. Jeżeli nie możesz pisać w danej chwili, spisuj pomysły/hasła na telefonie - później do nich wrócisz

Mam w telefonie co najmniej kilka notatek, które pozwalają mi zapamiętać ważne dla mnie myśli, których akurat nie mogę wykorzystać lub które potrzebne mi są na inny moment. Jedną z nich jest taka nazwana: "Pomysły na wpisy". Do pisania najbardziej inspirują mnie ludzie, których spotykam i codzienne sytuacje lub moje wewnętrzne przeżywanie. Stąd często pojawia mi się myśl "O tym fajnie byłoby napisać!", ale w chwili, której usiąść do pisania nie mogę. W takim wypadku rzecz ląduje na notatce w telefonie i tym samym mam wolną głowę, a na czas bez większej weny - gotowe pomysły. 

Jestem dość łatwo rozpraszającą się osobą, skupienie nie jest moją mocną stroną, przez co nierzadko mam ochotę pisać na kilka tematów jednocześnie. I staram się pozwalać sobie na chwytanie tych myśli - np. ten blog od wewnątrz ma zawsze co najmniej kilka rozpoczętych wpisów w wersjach roboczych. Powiem, że całkiem mi się to przydaje, bo gdy mam czas na pisanie, a nie mam w głowie konkretnego tematu, otwieram "robocze" i zazwyczaj znajduję tam jakiś tekst, który w danej chwili chcę kontynuować.

3. Pisz na wyrywki - całość z czasem ułoży się jak puzzle

No właśnie, nie przejmuj się, że zaczynasz akapit, nie masz pomysłu na ciąg dalszy, ale za to masz pomysł na zakończenie. Łap tę chwilę i pisz ten fragment, który jest w danym momencie w Twojej głowie. Prawdopodobnie będzie to najbardziej efektywne, ale przede wszystkim - najprzyjemniejsze. A przecież o to chodzi, prawda? Może puzzle nie ułożą się w idealnie harmonijny obrazek, może nie każdy się nada, ale proces tworzenia polega nie tylko na produkowaniu, ale także rezygnacji z tego, co na dalszym etapie okazuje się jednak niepotrzebne i niezbyt trafne. 

Praktycznie każdy mój tekst powstaje w ten sposób, a należę do perfekcjonistów i osób lubiących porządek i planowanie. Zazwyczaj okazuje się, że z łatwością udaje mi się później poszczególne części połączyć, a to, co nie pasuje, po prostu "wyrzucam". Nie mówię tutaj, żeby nie trenować skupienia i poddawać się ciągłym rozproszeniom - to nie sprzyja żadnemu konstruktywnemu działaniu - ale o tym, żeby samemu sobie trochę odpuścić, wyjść z potrzeby kontroli i posłuchać siebie.

4. "Inspiracja istnieje, ale musi zastać cię przy pracy"

Okej, dużo już napisałam o chwytaniu myśli, dawaniu sobie przestrzeni - generalnie o szeroko pojętym stwarzaniu warunków do czerpania przyjemności z pisania. Pora na tę część o zakasaniu rękawów i pracy, czasem rzemieślniczej. Bo w końcu, jak nauczyli mnie na filologii polskiej, artysta to dla niektórych epok owszem, natchniony twórca, ale dla innych z kolei rzemieślnik i wyrobnik! Sama też zresztą uważam, że najlepsze pomysły, najtrafniejsze myśli, najznakomitszy warsztat, bez czasu poświęconego na pracę - czyli w tym przypadku po prostu pisanie, pisanie, pisanie - na nic się zdadzą.

To, że "inspiracja istnieje, ale musi zastać cię przy pracy" usłyszałam pierwszy raz od mojej siostry, a autorem tego zdania jest... Pablo Picasso! Od tej pory gdy mam czas, ale nie mam tak zwanej weny, staram się mimo wszystko siadać i - jak rzemieślnik właśnie - pisać mimo wszystko. Podobno najtrudniej jest zacząć, często więc zdarza mi się tak, że gdy już rozpocznę, inspiracja rzeczywiście z czasem przychodzi i ułatwia sprawę. Bywa i tak, że mimo że ona zastaje mnie przy pracy, to ja nie zastaję jej, ale wtedy właściwie mogę czuć podwójną satysfakcję, że choć było trudno - pracowałam, a efektem zawsze jest choćby parę zdań do przodu.

5. Każda czynność, nawet ta przyjemna, zajmuje konkretny czas 

Licz się z tym, że każda czynność zajmuje konkretny czas w Twoim życiu. Zaplanuj czas na pisanie, nie zawalaj się piętnastoma pasjami, skup się na rozwijaniu kluczowych talentów. I... właściwie piszę tę radę chyba sama do siebie. Walczę ze słomianym zapałem, bo często mam tak, że wiele rzeczy pobudza mnie do różnorakich działań, zwłaszcza w szeroko rozumianym polu związanym z twórczością. Tworzenie tekstu to też jest konkretna rzecz do zrobienia, którą warto zaplanować, czasem rozpisać na małe cele, a przede wszystkim dać jej wystarczająco dużo czasu. Zastanów się, w którym momencie dnia najlepiej Ci się pisze? Jak dużą część czasu wolnego jesteś w stanie poświęcić na pisanie? To są ważne pytania, bez których być może nie uda się regularne, satysfakcjonujące tworzenie, ale jedynie aktywność z doskoku.

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

Temat okazał się na tyle szeroki, że postanowiłam podzielić wpis na dwie części. Każda z porad jest tym, co przydaje się konkretnie mnie - niekoniecznie będzie służyć wszystkim. Serce jednak podpowiada mi, że chcę się tym podzielić, mam nadzieję, że może komuś się kiedyś przyda :) 

Zapraszam też do przeczytania części drugiej, która jest już dostępna na blogu:
Praktyczne rady dotyczące pisania - jak zdobyć i utrzymać motywację? Część 2.

Ściskam,
Kasia L.


półki z kolorowymi książkami, ramką ze zdjęciem, rośliną, czytanie, książki, akwarela półki z książkami

Jedni zachwycają się fantastycznymi stworami, magią i w książce szukają oderwania od rzeczywistości, inni z kolei wolą codzienność, a w lekturze próbują odnaleźć podobieństwa do własnego życia lub spełnienie wymarzonych scenariuszy. Ja należę zdecydowanie do tych drugich, dlatego na mojej liście najlepszych książek z dzieciństwa nie znajdziecie ani "Harry'ego Pottera", ani "Hobbita" czy "Serii niefortunnych zdarzeń". Mimo wszystko zachęcam do dalszego czytania.

"Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren

Urzekająca w swojej prostocie opowieść o codziennych perypetiach szóstki dzieci zamieszkujących małą wioskę jako pierwsza skradła moje dziecięce serce (tuż po czytanych przez rodziców bajkach, spośród których mogłabym wymienić co najmniej kilka ukochanych). Fun fact jest taki, że nigdy nie przeczytałam dwóch ostatnich rozdziałów, bo moje tempo czytania w wieku 8 lat nie nadążyło za programem szkolnym. To chyba znak, że najwyższa pora przeczytać tę książkę jeszcze raz, tym razem od A do Z. W końcu to jedna z moich ukochanych lektur!

Pomysł na świat przedstawiony tak oddziaływał na moją - i nie tylko moją - wyobraźnię, że razem z koleżankami i kolegami z klasy postanowiliśmy przenieść go na nasze podwórko. Tak rozpoczęła się wielomiesięczna ulubiona zabawa w dzieci z Bullerbyn, gdzie każdy z nas był jednym z bohaterów, a naszym domem było małe drzewko z rozłożystymi gałęziami, które idealnie udawały pokoje.

"Ten obcy" Ireny Jurgielewiczowej

Kto czytał, ten wie, z jakimi wypiekami na twarzy śledziło się relację nieśmiałej, nieco odstającej od reszty Uli z tytułowym bohaterem - intruzem na małej wysepce, na której azyl stworzyła sobie paczka przyjaciół. Jako że sama będąc dzieckiem uwielbiałam całe dnie spędzać na dworze (patrz choćby powyższa opowieść dotycząca "Dzieci z Bullerbyn"), to ta książka rozlewa się ciepłem na moim serduszku. Chciałoby się powiedzieć, że przywołuje na myśl beztroskie czasy, ale to byłoby dużą niesprawiedliwością, bo dzieciństwo jest pełne trosk - oczywiście dostosowanych do wieku - co potwierdzają perypetie opisane w "Tym obcym". Lekturę porównałabym też klimatem i zamysłem do kultowych "Chłopców z Placu Broni".

W "Tym obcym" porusza mnie również to, że wspomniana Ula, nieśmiała, lubiąca swoje własne towarzystwo, introwertyczna (tutaj spoiler alert) nie staje się wraz z rozwojem akcji sławna, przebojowa i niezwykle towarzyska, jak to się dzieje w wielu młodzieżowych książkach. Zainteresowany nią chłopak, mimo że przekonuje się do pewnych osób, też nie rezygnuje z właściwego sobie dystansu. Może to nadinterpretacja, ale odczytuję w tym potwierdzenie, że każdy człowiek jest ciekawy i wnosi do swojego otoczenia coś wyjątkowego właśnie ze względu na to, jaki jest.

"Ania z Zielonego Wzgórza" Lucy Maud Montgomery

Ta książka bardziej niż każda inna kojarzy mi się z ciepłymi relacjami. A wszystko zaczęło się od tego, że moja kochana siostra (która na pewno to czyta, bo wspiera mnie bardzo mocno) nosi imię po głównej bohaterce - tak bardzo rodzicom spodobało się jego brzmienie dzięki tej lekturze. Z takim startem powieść nie mogła nie stać mi się bliska! 

Szczególnie ważna jest też dla mnie jedna z relacji między dwiema bohaterkami. Bo zdarzyło mi się szczęście doświadczyć przyjaźni jak z filmu, serialu dla dzieci i nastolatków, marzeń czy... z "Ani z Zielonego Wzgórza" właśnie. Z moją najlepszą przyjaciółką przyjaźnimy się już 20 lat, a nasza relacja często przywodzi nam na myśl więź Ani Shirley z Dianą Barry. Czy wyrażenie użyte w tłumaczeniu, "przyjaciółka od serca", nie oddaje więcej niż można opisać?

Znam wiele osób, które dorastały wraz z tytułowym bohaterem przywołanego już w tym poście "Harry'ego Pottera". Ja dorastałam z serią "Ani". Każdy tom odpowiadał (i dalej odpowiada) innemu etapowi mojego życia i na każdym jego etapie inny tom staje mi się szczególnie bliski. Obecnie jest to "Ania z Szumiących Topoli", opowiadająca o początkach małżeństwa, tworzeniu własnego domu, pierwszych pracach po studiach... Jeszcze niedawno zaczytywałam się w "Ani na Uniwersytecie", a tu proszę, już nieaktualne ;) Czas leci! 

Seria "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz

Dla mnie dość surowa w formie, z niespiesznie toczącą się akcją przywołującą na myśl leniwe letnie popołudnie w mieście. Jednocześnie trudno mi przypomnieć sobie powieści bardziej dotyczące codzienności. Poznańskie Jeżyce codzienność przeszywa na wskroś. Jest trochę szaro, a trochę kolorowo. Po prostu zwyczajnie - czyli tak, jak lubię najbardziej, bo przez to prawdziwie i pięknie. Jak widać nie trzeba wiele, żeby stworzyć ciekawą historię. Może wystarczy być dobrym obserwatorem i potrafić z codzienności wydobyć jej cechy charakterystyczne i wspólne każdemu? Małgorzacie Musierowicz wychodzi to, uważam, świetnie. 

Z własnego wyboru po serię sięgnęłam chyba dopiero na studiach, jako wakacyjne remedium na oczy i umysł wykończone codziennym pochłanianiem dziesiątek (czasem setek) stron lektur, artykułów i innych tekstów na polonistyczne studia. Sięgnięcie po powieść prostą, prawdziwą, a jednocześnie po historie tak zręcznie uchwycone, było jak otwarcie okna i wpuszczenie powietrza do pokoju, w którym ktoś cały dzień pracował. Nie przeczytałam jeszcze całej serii, ale kolejne tomy od tamtego czasu towarzyszą mi w każde wakacje.

ozdobna linia z motywem roślinnym, separacyjna

Patrząc na to zestawienie pomyślałam sobie, że właściwie mogłabym zatytułować ten post "Ulubione lektury szkolne", bo każda ze wspomnianych przeze mnie książek była lekturą! I chociaż podczas całej mojej edukacji nie przeczytałam naprawdę wielu lektur, to te zostały ze mną do dzisiaj i w pewien sposób współtworzyły moje dzieciństwo. Wszystkie o codzienności dziecka - nastolatka - dorosłego takiego jak ja. 

Ciekawa jestem, jakie są książki Waszego dzieciństwa!

Ściskam,
Kasia L.

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

O MNIE


Kasia Lewandowska

Polonistka pracująca jako bibliotekarz
i redaktor, spełniająca się też w roli pisarki.
Szczęśliwa żona ucząca się kochać życie
i wypełniać sensem każdy dzień.

Więcej o mnie: Szerzej o mnie i blogu

A na co dzień udzielam się tu: instagram.com/wczesnymrankiem

Zapraszam!


(fot. Justyna Szyszka / bezflesza)

LUBIANE WPISY

  • Nadchodzi jesień i uczę się ją kochać - 10 zalet
  • Chciałabym być obojętna
  • 2024 -> 2025
  • Górskie przemyślenia o cofaniu się w życiu
  • Wyluzuj i odpuść. Święta Bożego Narodzenia skupione na relacji

INSTAGRAM

instagram @wczesnymrankiem

ARCHIWUM

  • ►  2025 (1)
    • ►  marca (1)
  • ►  2023 (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2022 (34)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  listopada (3)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (3)
  • ▼  2021 (13)
    • ▼  grudnia (3)
      • Stary rok, stara ja - nowy rok, nowa ja
      • Wyluzuj i odpuść. Święta Bożego Narodzenia skupion...
      • Wolność a stawianie granic
    • ►  listopada (3)
      • Blaski i cienie. Czy warto studiować filologię pol...
      • Po prostu: wdzięczność. Najprostsza i najtrudniejs...
      • Jestem introwertykiem i dobrze mi z tym (już)
    • ►  października (2)
      • Praktyczne rady dotyczące pisania - jak zdobyć i u...
      • Praktyczne rady dotyczące pisania - jak zdobyć i u...
    • ►  września (3)
      • Książki z dzieciństwa
    • ►  sierpnia (2)

NAPISZ DO MNIE

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Miło mi!
Dzięki, że jesteś i czytasz :)

Copyright © wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki. Designed & Developed by OddThemes