wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki
  • STRONA GŁÓWNA
  • CODZIENNOŚĆ
    • Radości
    • Refleksje
    • Organizacja
    • Chwila dla siebie
    • Z pamiętnika
  • KREATYWNIE
    • Opowiadania
    • Dom
    • Sztuka
  • POLONISTYKA
    • Pisanie
    • Książki
    • Studia polonistyczne
      i edytorstwo
  • OKOŁOPSYCHOLOGICZNE
  • POLECAM
  • O MNIE I BLOGU / KONTAKT
nowy wpis w każdy wtorek o 19:00


 

minimalistyczna choinka, akwarela

Wiecie, co jest niewątpliwą zaletą pisania bloga o codzienności? To, że mogę cofnąć się do dowolnego czasu z tego już półtora roku i zobaczyć, czym wtedy żyłam, o czym myślałam, jakie miałam zdanie na różne tematy. Słowem: jaka wtedy byłam.

Właśnie zajrzałam do swojego wpisu z zeszłorocznych świąt, Wyluzuj i odpuść. Święta Bożego Narodzenia skupione na relacji, i czytając uśmiechałam się na myśl o tym, jakie postępy poczyniłam przez ten rok w pracy nad sobą. Dziś już dużo łatwiej mi odpuścić i zaakceptować, że nie zawsze musi być idealnie. Dalej jestem na drodze, ale śmiało mogę powiedzieć, praktycznie nie zdarza mi się już umawiać więcej spotkań czy spraw niż dam radę w danym czasie. A to już coś!

Ale ja właściwie nie o tym. Zastanawiałam się, co napisać w tegorocznym świątecznym wpisie, a że weny brak, to zajrzałam do poprzedniego. Zanim jednak napiszę coś nowego, nie mogę się powstrzymać przed wklejeniem tu jednej z myśli, którą wtedy napisałam, a która dalej wydaje mi się niezwykle ważna:

Myślę, że warto zadać sobie w tym czasie pytanie: co jest dla mnie w tych świętach najważniejsze? A potem skupić się na tym jednym, pilnować, żeby tam ulokować najwięcej uwagi i sił. Bo pamiętaj, że jeżeli ze swojego wewnętrznego dzbana porozlewasz po trochu po wszystkich szklankach i szklaneczkach, to nie zostanie już nic, żeby nalać tam, gdzie najbardziej chcesz. 

Dla mnie Święta Bożego Narodzenia to spotkanie po długim oczekiwaniu. To radość z bycia w relacji, radość z bycia ocalonym, ukochanym. Najważniejsze spotkanie: z Jezusem. Ogromnie ważny dla mojego serca też czas spędzony z rodziną. Do tego piękne światełka, śnieg, choinka, dobre jedzenie. Uwielbiam po prostu chłonąć ten klimat i chłonąć to, co jest dla mnie sednem. 

Chcę podtrzymywać w sobie dziecięcą radość z Bożego Narodzenia, to takie moje małe marzenie. Zaczynając od najważniejszego: skupienia, oczekiwania w radości, modlitwy, kontemplacji, spotkań - zdawania sobie sprawy z tego, o czym te święta są. W drugiej kolejności dbając o detale, które wpływają na mnie kojąco i nastrajają na świętowanie: choinka, ozdoby, świąteczne piżamy, światełka, książki (już zaplanowałam na przerwę świąteczną kolejną część Jeżycjady, dziejącą się właśnie w święta, "Noelkę"). I choć czasem czuję presję uczynienia tego czasu wyjątkowym, to tak naprawdę może być zwyczajnie. Przecież sam w sobie jest wyjątkowy, a codzienność jest piękna i na co dzień, i od święta.

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam codziennego doświadczania bezwarunkowej miłości i dzielenia się tą miłością; nadziei i wiary; prostej radości i ufności; inspiracji i życia w pełni :)

Miejcie piękny czas!
Ściskam
Kasia L.

Akwarela inspirowana choinką znalezioną na Pinterest: https://pl.pinterest.com/pin/holiday-card-series-2019-day-16-easy-diy-tree--33073378500626371/


 

górski widok z drzewami, akwarela

Dużo piszę o tym, jak dbać o swoje potrzeby i umiejętnie stawiać granice, kochać i zauważać samego siebie na co dzień. Dlatego tym razem "odegnę się" w drugą stronę i będzie o rezygnowaniu z siebie. Często zastanawiam się, jak łączyć ze sobą te dwa - mogłoby się wydawać - przeciwległe bieguny, żeby nie popaść w skrajność i po prostu być dobrym, coraz lepszym człowiekiem. 

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to uzmysłowić sobie, że to nie są dwa przeciwległe bieguny, ale dopełniające się postawy, których połączenie daje dopiero postawę otwartości, miłości i pogody ducha. I tu wracamy do tego, co zostało już nieraz powiedziane na tym blogu, aby kochać drugiego człowieka TAK SAMO jak samego siebie. Myślę, że w razie wątpliwości czy "przeginania" w którąś ze stron, warto do tego właśnie się odwoływać i traktować jako papierek lakmusowy prawidłowego, pełnego miłości postępowania.

Jak zwykle do rozmyślań o przekraczaniu siebie sprowokowało mnie przebywanie w górach (ostatnio efektem takich rozmyślań był wpis Górskie przemyślenia o cofaniu się w życiu). W tym roku przekonałam się, że chodzenie po górach nie jest dla mnie. To znaczy wiedziałam to już w pewien sposób wcześniej, ale nie dopuszczałam do siebie tej myśli - bo tak wiele osób kocha górskie wędrówki. Nie chciało mi się wierzyć, że ja nie. W tegoroczne wakacje zrozumiałam, jak bardzo lubię przebywać wśród gór i cieszyć się tym wyjątkowym klimatem, i jednocześnie, jak bardzo nie przepadam za wielogodzinną wspinaczką. 

Niemniej, wędrowanie po górach i tym samym przekraczanie w jakiś sposób siebie, daje mi zwykle sporo do myślenia. Tego sierpnia w Tatrach wróciła do mnie myśl, jak ważne w codziennym życiu jest rezygnowanie z siebie. Oprócz górskich wędrówek wyzwaniem była także organizacja tych wyjazdowych dni ze znajomymi. Wiecie, w grupie, w której każdy jest dorosły, ma swoje przekonania, swoje rytuały, swój pomysł na zwiedzanie, posiłki, godziny i sposób odpoczynku - nie zawsze jest łatwo się dogadać. Oczywiście spędziłam ten czas z super ludźmi, z którymi dużo przebywam też na co dzień i bardzo się lubimy, ale w czasie, w którym spędzamy ze sobą 24 godziny dziennie i mamy do ułożenia każdy dzień tak, by odpowiadał wszystkim, nie ma innej opcji, niż czasem z siebie zrezygnować.

Po co to robić? Żeby dać przestrzeń innym. Żeby ułożyć sobie w głowie, że inny pomysł niż mój też może być dobry. Żeby łatwiej żyło się razem. Żeby służyć. Nie zawsze wszystko da się podzielić po równo - dzisiaj po obiedzie zmywasz ty, jutro ja. Nie zawsze da się zrobić tak, żeby każdy mógł podjąć decyzję. Czasem warto się dostosować, zrezygnować z jakiejś swojej wizji. To nie jest łatwe i dla mnie zwykle wiąże się z nieprzyjemnym poczuciem pewnej nierówności. Ale w miłości nie chodzi o to, żeby wszystkiego wszystkim było po równo, to nie socjalizm. Gdy coś robię, nie liczę na to, że ktoś odpłaci się tym samym. To jest właśnie ryzyko kochania. Mało tego - jak często ja nie odpłacam się miłością na miłość!

Mam głębokie przeświadczenie, że jest ogromna wartość w "zapieraniu się siebie". Choć tak często chciałabym być bardziej zauważana, to z drugiej strony nie chcę, by wszystko kręciło się wokół mnie i nie chcę sama mieć wzroku utkwionego tylko w siebie i swoje potrzeby. Jasne, nie jest mi łatwo złapać balans, bo z drugiej strony mam problem z nadmierną troską o innych. Ale myślę sobie, że w tych górach złapałam pewną równowagę - tam, gdzie czułam się na siłach odpuścić, albo gdzie czułam, że chcę zrobić coś po swojemu, "bo tak", to odpuszczałam. Z kolei gdy czułam, że przekraczam swoje granice, odpuszczałam niektóre z zaplanowanych aktywności, żeby nie narzucać na siebie nadmiernej presji i zwyczajnie nie przemęczyć się. Zamiast jednego czy dwóch wyjść w góry wybrałam czas z samą sobą i spacery po okolicach. I to też było super. Nie ograniczałam w ten sposób ani innych, ani siebie.

Nie zawsze moje potrzeby muszą być spełnione w tej chwili - bo inni mają też jakieś swoje. Ale warto świadomie decydować, kiedy rezygnuję z siebie, a kiedy zdrowym jest poświęcić czas sobie. W przypadku, gdy odpuszczam po to, by kogoś innego mogło wyjść na wierzch, staram się mieć w pamięci też te moje potrzeby, żeby zaplanować na dogodniejszy moment zadbanie o siebie, i pomysły, bo być może kiedyś będzie jeszcze przestrzeń na ich realizację. A jeżeli tej przestrzeni nie będzie, to też jest OK - nie wszystko musi być moje.

Trudny ten temat, rozmyślam nad nim od wielu lat. Jak widzicie po tym wpisie, wnioski nie są jasne. Ale czy kiedyś będą? Kochanie - bo w moim przeświadczeniu to ma na celu zarówno rezygnacja z siebie, jak i troska o siebie samą - zawsze będzie pracą i nieustającym podejmowaniem decyzji. A to rzadko kiedy jest od razu klarowne i oczywiste. Ale warto. Jestem pewna.

Ściskam
Kasia L.

 aleja z jesiennymi liśćmi na drodze, akwarela

Jesień w pełni! Ponad rok temu, w ramach mojego pierwszego wpisu tutaj, pisałam o tym, jak trudno mi się do niej przekonać i jednocześnie zrobiłam subiektywną listę jej zalet. Dzisiaj jest mi jakoś łatwiej przyjmować to, co jest, a więc tegoroczny tekst jesienny będzie miał nieco inny wymiar. Jesień trwa, to fakt niepodważalny - w listopadzie widać to jeszcze wyraźniej. W związku z tym zadaję sobie pytanie, jak dbać o swój nastrój w czasie, gdy dni robią się coraz krótsze, a pogoda coraz bardziej deszczowa?

Całkiem niedawno słuchałam webinaru przygotowanego w ramach Tygodnia Zdrowia Psychicznego przez Centrum Zdrowia Psychicznego HarmonJa "Jesienne emocje" i właśnie to spotkanie zmotywowało mnie do przemyśleń. Psychoterapeutka Emilia Szydłowska zaproponowała parę ciekawych technik, które pomagają w utrzymaniu równowagi psychicznej i stabilnego nastroju - były to między innymi trening uważności, medytacja, sprawianie sobie drobnych przyjemności, odraczanie. Zwróciła także uwagę, jak ważna jest dla psychiki troska o zdrowy styl życia, przywołując akronim PLEASE, którego poszczególne litery oznaczają: leczenie choroby psychicznej (treat physical illness), zrównoważone odżywianie się (balanced eating), unikanie substancji zmieniających nastrój (avoid mood-altering substances), zrównoważony sen (balanced sleep) i ćwiczenia (exercise). Wiele z tego rodzaju metod utrzymywania dobrego nastroju i zdrowia psychicznego wprowadzam w życie i polecam (o treningu uważności planuję zrobić osobny wpis).

Zastanawiając się jednak, co mi pomaga utrzymać dobry nastrój jesienią, dochodzę do wniosku, że są to głównie dwie rzeczy: pełna akceptacja oraz korzystanie z zalet. Co to dla mnie oznacza w praktyce?

Pełna akceptacja. Jak napisałam powyżej, to że jesień przyszła i będzie przez najbliższe miesiące, jest po prostu faktem, nic z tym nie zrobimy, choćbyśmy chcieli (chyba że wyemigrujemy na ten czas do ciepłych krajów). Warto to najzwyczajniej w świecie zaakceptować, czyli przyjąć tę myśl i świadomie się z nią pogodzić. To już olbrzymi krok! Staram się, jak tylko mogę, brać życie takim, jakie jest - cieszyć się z jego radości i godzić z trudnościami, wiedząc, że i to przeminie. To pozwala mi w sposób bardziej zrównoważony podchodzić do emocji i nastroju. A więc pogodziłam się z tym, że jesień nadchodzi i na długie miesiące zapada wilgoć i ciemność - taka jest po prostu kolej rzeczy - i że w tym okresie mogę czuć się nieco gorzej, właśnie z powodu braku światła, często kiepskiej pogody i zwyczajnego przesilenia. A mając tę przewagę, jestem w stanie szybciej zaplanować kroki, które pomogą mi utrzymać nastrój na dobrym, stabilnym poziomie, w myśl zasady, że lepiej zapobiegać niż leczyć. To prowadzi nas do drugiej wskazówki, którą jest:

Korzystanie z zalet. O tym już na blogu trochę pisałam, zachęcam do przejrzenia listy 10 zalet, które rok temu w dostrzegłam w jesieni: Nadchodzi jesień i uczę się ją kochać. Myślę, że największym atutem tej pory roku są po pierwsze jej kolory - absolutnie wyjątkowe! - a po drugie uczucie przytulności, które można wokół niej wytworzyć. Ważnym jest dla mnie pilnowanie się, żeby moja melancholijna natura nie pogrążała się w jesiennej melancholii, ale bardziej czerpała z tego nastroju ciepła, przytulności i domowego ogniska. Zaduma potrafi się u mnie zamienić w nadmierne rozkminy i przygnębienie w mgnieniu oka, dbam więc o to, żeby najgłębsze rozmyślania zostawić sobie raczej na pogodniejsze dni, gdy bardziej panuję nad emocjami, a w te bardziej ponure karmić się lżejszymi, miłymi treściami. Lubię więc jesienią czytać luźne książki i oglądać familijne seriale lub wracać do lektur z dzieciństwa (aktualnie czytam ponownie serię "Ani z Zielonego Wzgórza", która zawsze wzbudza we mnie mnóstwo ciepłych uczuć). Staram się po prostu świadomie kierować swoimi zasobami - wiem, kiedy mogę pozwolić sobie na trudniejsze treści, a kiedy powinnam dać sobie więcej wytchnienia.

Na czym jeszcze polega korzystanie z zalet? Wykorzystuję kolory jesieni i ubieram się w nie, otaczam nimi, bo bardzo je lubię i do mnie pasują. Słucham klimatycznych piosenek, siedzę na fotelu i patrzę w świecące się okna bloków naprzeciwko, piję gorącą czekoladę i aromatyczne herbaty, korzystam z przypraw korzennych, otulam się kocem, robię potrawy z dynią, zgaduję się na przytulne spotkania z bliskimi, oglądam jesienne filmy i czytam książki, które dzieją się jesienią... Jest tego całkiem sporo. Staram się cieszyć drobnymi rzeczami, które są dostępne tylko o tej porze roku, albo właśnie wtedy są najbardziej atrakcyjne.

Patrząc z punktu widzenia biologii mózgu, w czasie, gdy stężenie serotoniny - czyli tzw. hormonu szczęścia, regulującego stany emocjonalne, koncentrację i pamięć - może być nieco obniżone z różnych względów, między innymi niedoborów naturalnego światła, warto zadbać o to, by dostarczać mózgowi jak najwięcej "powodów" do jej wytwarzania. Jednym z ważnych elementów w codziennej rutynie powinna być aktywność fizyczna, w różnych formach, bo to dzięki niej zyskujemy endorfiny, tak bardzo potrzebne w utrzymaniu dobrego nastroju, oraz spalany jest kortyzol, hormon stresu. Tyle z zaplecza teoretycznego ;) W praktyce u mnie wygląda to tak, że zwykle po całym dniu w pracy nie mam już chęci na sport, ale walczę z tym w następujący sposób: 1) dbam o ruch "przy okazji" - tzn. wybieram schody zamiast windy, spacer zamiast podjechania dwóch przystanków autobusem, dużo też ruszam się w pracy, na spotkania ze znajomymi proponuję spacery; jeżeli ma się daleko do pracy i spacery/dojazd rowerem nie są możliwe, można np. wysiąść parę przystanków wcześniej; 2) wybieram aktywność fizyczną, która naprawdę sprawia mi radość - spacery, rolki, nordic walking i rower. Wtedy trochę mniej muszę się zmuszać :) Daleko mi jeszcze do osoby aktywnej fizycznie, ale pracuję nad tym i widzę pozytywne efekty!

Staram się też dostarczać mojemu mózgowi jak najwięcej przyjemności. Chodzi oczywiście o przyjemności kreatywne, ciekawe, różnorodne, a nie o używki czy zajadanie (mam tendencję do poprawiania sobie nastroju przekąskami i słodyczami, dlatego szczególnie na to uważam). Jednego wieczoru będzie to u mnie kanapa i Netflix, innego drzemka, jeszcze innego spotkanie z bliskimi, kolejnego domowe spa, wypad na zakupy, długi spacer, prace manualne typu malowanie akwareli czy robienie obrazka z diamentów. Możliwości jest naprawdę wiele i dobieram je tak, aby odpowiadały moim aktualnym siłom oraz tak, aby nie było to lenistwo (bo łatwo wtedy popaść w marazm), ale wartościowy odpoczynek. Jasne, że każdego dnia ma się ochotę na maraton ulubionego serialu, ale czasem warto jednak urozmaicić czas wolny jakimś wyjściem czy resetem od ekranów. Dobrze sprawdza się też planowanie z wyprzedzeniem, bo po całym dniu obowiązków ma się tendencję do wybierania najłatwiejszych form wypoczynku. Gdy zaplanuje się np. wyjście do kina, teatru, do ZOO czy nawet do parku na dany dzień, to jest mniejsza szansa, że w zmęczeniu podejmie się te łatwiejsze decyzje.

No i last but not least - bądźmy dla samych siebie wyrozumiali. Jeżeli mamy trudny dzień, ukochajmy się z tym, zapytajmy siebie samych, dlaczego tak jest, co czujemy, czego potrzebujemy. Czasem zwolnijmy, nie wymagajmy od siebie 100% każdego dnia. To 100% każdego dnia może oznaczać co innego - raz będzie to 8 godzin pracy, zakupy, porządki, spotkanie i jeszcze pomoc komuś, a raz tylko koc i ciepła herbata. Wymagajmy od siebie, ale nie narzucajmy samym sobie niepotrzebnej presji. 

I od jesieni też nie wymagajmy, by każdego dnia zachwycała nas paletą barw i promieniami słońca. Czasem będzie po prostu szaro i deszczowo. I to też jest OK.

Jesieni, jesteś piękna! Taka, jaka jesteś. 

Ściskam ciepło
Kasia L.



morze o zachodzie słońca akwarela

Jak ten czas leci - chciałoby się rzucić frazesem. Ale naprawdę, z trudem zorientowałam się, że minął już rok, odkąd pod koniec sierpnia 2021 roku założyłam wczesnymrankiem i 5 września opublikowałam swój pierwszy wpis: Nadchodzi jesień i uczę się ją kochać - 10 zalet. Pamiętam, jak wahałam się, czy warto zaczynać, czy wykupywać domenę .pl i w jakiś sposób "inwestować" w nieznane. Oczywiście mogłabym to robić na "blogspot.com", ale miałam w sobie pragnienie, żeby tym razem wystartować jak najbardziej profesjonalnie. Pierwszy rok domeny kosztował grosze, więc zdecydowałam, że to będzie dla mnie taki rok testowy - jeżeli po jego upływie rozwinę swoją działalność albo po prostu będę dalej czerpała taką radość z tworzenia, będę dalej tę domenę wykupywać i uczyć się, jak działać w Internecie skuteczniej, to znaczy tak, aby moje teksty docierały do innych. Nad warsztatem pisarskim pracuję od lat, pozostało więc popracować nad stroną techniczną.

Po ponad roku stwierdzam, że założenie wczesnymrankiem było spełnieniem marzenia. Dalej uwielbiam tu pisać i ilustrować moje myśli prostymi akwarelkami. W mojej rodzinie to tata i siostra mają talent plastyczny i to oni zawsze byli "od sztuki". Nie miałam pojęcia, że hobbystycznie ja też mogę to w sobie odkryć :) Wiedziałam, że pisanie jest zdecydowanie moją dziedziną, ale malowanie? To moja siostra zachęciła mnie do akwareli, gdy powiedziałam jej, że chciałabym spróbować, i to ona dała mi mnóstwo praktycznych porad i zaopatrzyła w większość narzędzi.

Blog jest moim miejscem do wyżycia się artystycznie, pokazania swojej wrażliwości, to też trochę mój pamiętnik i - co nie mniej ważne - przestrzeń spotkania z Wami i Waszymi światami. Zakładałam go dla siebie i z myślą o sobie, ale w głębi serca miałam pragnienie, żeby był czytany. Każdy twórca chce mieć swoich odbiorców :) Już nie boję się nazywać siebie twórcą, pisarką, blogerką. To piękne uzupełnienie mojego codziennego życia i droga do rozwijania swoich talentów, za które jestem wdzięczna.

Przez ten rok prowadzenia wczesnymrankiem wiele się nauczyłam. 

Przede wszystkim doświadczyłam mnóstwa wsparcia ze strony moich zawsze wiernych fanów: męża, rodziny i przyjaciół. 

Dostałam tyle wyrazów sympatii i przemiłych, osobistych komentarzy, ile się naprawdę nie spodziewałam. 

Znalazłam przestrzeń, w której mogę rozwijać te ze swoich talentów, które na jakiś czas porzuciłam, a które są dla mnie naprawdę ważne. 

Zabrnęłam w niezbadane dotąd przeze mnie zakątki Internetu, szukając wśród wielu trudnych do zrozumienia dla mnie pojęć z zakresu SEO dróg do tego, by mój blog był jak najbardziej otwarty, wyszukiwalny, dostępny.

Czego ciągle się uczę? Odpowiedź może być tylko jedna: systematyczności i konsekwencji! ;)

ozdobna linia roślinna, akwarela

Każdy zamieszczany tutaj tekst pojawia się, ponieważ jest dla mnie ważny, mówi o tym, czym aktualnie żyję, czym się interesuję, co sądzę, że warto nagłośnić, na co zwrócić uwagę. Każdy z nich w sposób mniej lub bardziej oczywisty pokazuje codzienność i stara się zachęcić do jak najpełniejszego jej przeżywania, do cieszenia się zwyczajnością. Ale skoro już wzięło mnie na wspominki, przytoczę kilka moich wpisów, które są dla mnie szczególnie ważne, może najbardziej osobiste, i do których nadrobienia zachęcam, jeżeli nie mieliście okazji przeczytać ich wcześniej. Do takich tekstów należą na pewno:

  • Mój własny ogród
  • Na Wielki Piątek
  • Chciałabym być obojętna
  • Jak przewlekły stres wpływa na codzienność?
  • Najlepsze, co może przytrafić się zawodowo to zawiedzione marzenie
  • Będzie lepiej
  • Jestem introwertykiem i dobrze mi z tym (już)
  • Kilka słów o miłości z okazji rocznicy

ozdobna linia roślinna, akwarela

Dziękuję, że jesteście ze mną, że doceniacie to moje pisanie, chcecie je czytać. Niesamowicie cieszy mnie porozumienie, jakie wytwarza się między nami, gdy każdy z nas odsłoni kawałek siebie - ja w tekstach na blogu, Wy w komentarzach i prywatnych rozmowach. Czego chcieć więcej! Dziękuję też za towarzyszenie mi na Instagramie @wczesnymrankiem, gdzie dzielę się moją najzwyklejszą codziennością.

Wdzięczna za cały miniony rok blogowania, działam dalej! Kto wie, dokąd mnie ta ścieżka zaprowadzi :)

Jeżeli macie jakieś uwagi, pomysły na wpisy czy też luźne myśli - zachęcam do podzielenia się w komentarzu. To doda mi motywacji i pomoże się rozwijać.

Ściskam
Kasia L.

słonecznik akwarela

Biegłam kiedyś na autobus, jak zwykle spiesząc się do pracy. Nawet nie zauważyłam, kiedy potknęłam się o własne nogi i już szorowałam kolanami po betonie. A wraz z kolanami - ręką, w której trzymałam telefon. Gdy już się otrząsnęłam i opanowałam płynącą krew pomieszaną z brudem kostki brukowej, zestresowana odwróciłam telefon, by zobaczyć, w jakim stanie jest jego ekran. Okazało się, że jest nie tylko mocno popękany (a miałam go od dość niedawna), ale też tak upadłam, że kompletnie przeszorowałam go w jednym z rogów i w efekcie kruszył się, odsłaniając swoje podzespoły. 

Widząc, że jest kiepsko, podświetliłam ekran, żeby dokładniej ocenić straty. Ukazała mi się tapeta, którą miałam na ekranie blokady, a na niej duży napis wśród kolorowych kwiatów: "Rejoice always" - czyli jeden z moich ulubionych fragmentów z Pisma Świętego. Do dziś mam w głowie ten groteskowy obraz całkowicie połamanego ekranu i przezierającego spod szkła przypomnienia: "Zawsze się radujcie". No właśnie. ZAWSZE się radujcie. 

W moim odczuciu nie chodzi tu o jakąś wesołkowatość czy o to, żeby uśmiechać się, gdy dzieje nam się coś złego, z czym sobie nie radzimy - mamy prawo wtedy płakać, czuć smutek, złość, rozczarowanie czy inne trudne emocje. Chodzi o postawę serca, które jest wdzięczne, o pogodę ducha pomagającą w trudnościach, o otwartość i zgodę na to, co jest. W dalszej części tego fragmentu z Listu do Tesaloniczan św. Paweł pisze między innymi: "W każdym położeniu dziękujcie" i "ducha nie gaście". Lubię przypominać sobie o tym, gdy zwyczajnie siada mi nastrój. Wraca wtedy do mnie poczucie, że ode mnie też wiele zależy i że nie mam wpływu na zdarzenia losowe, ale mam wpływ na moje podejście do nich i nastawienie.

Jednym z moich życiowych starań jest bycie pogodnym człowiekiem. Widzę w tym dużą wartość, przede wszystkim dla siebie, ale też dla osób z mojego otoczenia. Bardzo lubię dni, w których w najzwyklejszych miejscach na świecie spotykam ludzi oddanych swojej pracy, wykonywanym zajęciom w 100%, z radością, z poczuciem misji - z poczuciem, że robią coś dobrego. Pan z pobliskiego warzywniaka, który widząc mnie, od razu z uśmiechem na ustach pakował mi bułki, zanim jeszcze o nie poprosiłam - bo pamiętał, że często po nie przychodzę - potrafił mi poprawić humor na cały dzień. Ja też chciałabym być taką osobą dla innych. Żyć swoją codziennością tak, aby ona dodawała innym otuchy. I żebym ja sama odnajdywała głęboki sens w tej mojej codzienności.

Jest taki gość w mediach spolecznościowych, Pozytywny Kurier. Nie wiem, czym zajmuje się teraz i jakie treści obecnie proponuje, bo nie śledzę go od jakiegoś czasu, ale kiedyś uwielbiałam oglądać jego filmiki na TikToku. Chłopak, jak sama nazwa jego profilu wskazuje, był po prostu kurierem i rozwoził paczki - umówmy się, nie jest to praca ratująca ludzkie życie (choć bywa, że przyjazd kuriera w porę wiele ratuje ;)), ale on potrafił w tej pracy zobaczyć coś więcej. Dzwonił do ludzi i zapowiadał swój przyjazd albo jakimś fajnym żartem, albo zabawną rozmową, z pełnym uśmiechem i genialnym nastawieniem. Ludzie po drugiej stronie słuchawki cieszyli się nie tylko tym, że przyjdzie do nich paczka, ale też - może przede wszystkim - tą rozmową pełną optymizmu i radości. Gość po prostu poprawiał im humor, pewnie na cały dzień. A robił przecież tak prostą rzecz. Obserwowanie w mediach społecznościowych jego poczynań, z których biło pozytywne, wdzięczne nastawienie, i mnie nastrajało podobnie. Zaczął prosto, od swojego własnego otoczenia, od "własnego ogródka" (tu odsyłam do mojego wpisu Mój własny ogród, który porusza podobne tematy), a obecnie poprawia humor tysiącom obserwujących go. Radość serca przyciąga. 

Nie trzeba robić rzeczy wielkich, żeby móc robić rzeczy dobre. Od mojej pracy nie zależy niczyje życie, a jednak chciałabym, żeby moja wdzięczność za życie, za dany dzień, za moją pracę, miała odzwierciedlenie w tym, co robię. Nawet, jeżeli bez tych moich działań świat dalej by się kręcił. Gdy się raduję, kogoś dzień może być lepszy. Mój może być lepszy. Łatwiej będzie mi też przyjąć trudności. Jestem żoną, współprowadzę dom, pracuję - to wystarczająco wiele odpowiedzialnych sfer, do których mogę wprowadzać ciepło, dobro i prostą radość.

"Zawsze się radujcie" - niełatwe, ale skoro ktoś mądry tak napisał, to chyba jest to do zrobienia?

Ściskam
Kasia L.


okno z widokiem na miasto nocą, roślina na parapecie, akwarela

Idę sobie miastem, w sobotni wieczór, i wcale nie dlatego, żeby wybrać się na jakąś imprezę, po prostu chcę rozruszać kości po dniu spędzonym w sposób dosyć siedzący. Zaraz czekają mnie jeszcze zakupy, ale zanim to, przechadzam się między blokami, moją dzielnicą, patrzę sobie na blok, wzdłuż którego przechodzę, zaglądam w okna (czyli poddaję się mojej ulubionej rozrywce na spacerach). Bardzo lubię gapić się ludziom w okna, ponieważ ciekawi mnie, jak wygląda ich życie, ich codzienność, co robią w sobotni wieczór, na przykład. 

Widzę, że u jednych leci telewizja i dopowiadam sobie w głowie, tworzę historię, że ktoś zmęczony właśnie wrócił po pracy, chce się zrelaksować, pewnie je sobie coś dobrego przed tym telewizorem, siedzi na kanapie... Może przychodzi jego rodzina, spędzają razem w ten sposób czas. Patrzę w inne okno, pranie schnie, słyszę odkurzacz - ktoś sprząta. No tak, sobota, 18:30, można jeszcze posprzątać. I tak idę, zaglądając nieśmiało w okna. Ale nie czuję, że naruszam czyjąś prywatność, bo ktoś pokazuje mi przez te okna tylko tyle, ile chce mi pokazać. Jedni mają je kompletnie odkryte, drudzy w pełni zasłonięte - każdy pokazuje tyle, ile chce. W mieście. 

No i myślę sobie o tym, idąc, że często marzę o życiu na wsi czy o życiu bliżej natury, a że tak naprawdę życie w środku miasta też ma swoje ogromne uroki. I jednym z tych uroków jest właśnie to, jak ono żyje, niezależnie od pory. A także ten kontrast, kiedy jest święto i miasto jest zupełnie wymarłe, wszyscy są w domach, ograniczony jest ruch uliczny, ten pęd miasta zamiera na chwilę. Piękne są te kontrasty. Piękne jest to, że mogę spacerować tym miastem i mieć wszędzie blisko; że mogę żyć pośród innych ludzi. A natura? Też ją znajduję. Mam to szczęście mieszkać w Gdańsku - jestem znad morza, więc spotykam naturę, żywioł, właśnie tam. Spotykam naturę w parkach, mniej zaludnionych uliczkach. A wieś jest miłą odmianą na wakacje czy inne wyjazdy. 

Wszystko ma swoje plusy. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Czas docenić to, co mamy, tak sobie myślę. Ten wpis powstaje w dziwny sposób, bo to jest pierwszy wpis tutaj, który jest właściwie mówiony. Idę i nagrywam dyktafonem treść, którą później będę przepisywać w domu i obrabiać tak, żeby była bardziej pisana (incepcja: właśnie to robię). Ciekawe, jak ta metoda będzie się sprawdzać. Bo wiecie, mam tak, że czasem brakuje mi mojego komputera, gdy idę. Wtedy mam dużo rozmyślań, których nie mam jak przelać na "papier". No i może taka forma od czasu do czasu byłaby rozwiązaniem. Może nawet z tego powstanie jakaś seria? 

Dajcie znać, co sądzicie o tym lekko nietypowym wpisie. I czy wolelibyście mieszkać w mieście, czy na wsi. A ja idę dalej cieszyć się moim miastem i moją dzielnicą, której znam każdy kąt, przez co jest trochę jak na wsi. Tak jak jest, jest dobrze :) Nawet bardzo.

Ściskam
Kasia L.

pola uprawne, zielona trawa, drzewa i słoneczny dzień, akwarela

Tego dnia wstałam, przypuszczam, koło 7. To była zwyczajna sobota, a w moim życiu o godzinie 15:00 miało się zmienić tak wiele i tak niewiele jednocześnie. Czekałam na ten moment długo, wiedziałam, że to moja droga. Czy się bałam? Z tego, co pamiętam, to trochę tak - mniej więcej jak przed każdą ważną decyzją. Tyle że to miała być jedyna decyzja nieodwołalna.

O dziwo, nie stresowałam się w ogóle. W nocy spałam bardzo dobrze. Rano jadłyśmy z moją siostrą i przyjaciółką kanapki z Nutellą. Uwielbiam to wspomnienie :) Na zmianę szłyśmy do fryzjera, który był obok mojego domu, a w międzyczasie w domu malowała nas makijażystka. Chodziłam po tak dobrze znanych mi kątach domu rodzinnego w pięknej fryzurze i makijażu, z welonem wpiętym we włosy i w rozciągniętej, codziennej bluzce. Parzyłam kawę fotografom. Zwykłe życie. Jednocześnie tego dnia miałam się wyprowadzić, zacząć budować swój dom. 

7 września 2019 roku już zawsze będzie dla mnie dniem, w którym zrobiłam coś szalonego. I podjęłam najlepszą decyzję mojego życia, świętując to niesamowitą zabawą w gronie bliskich mnie i mojemu mężowi. A przede wszystkim z nim. Pamiętam, jak bardzo czekałam na zwykłą codzienność z nim jako moim mężem - chyba nawet bardziej niż na sam dzień ślubu! Choć ten wspominam wspaniale, bo dla nas był najważniejszym momentem, przypieczętowaniem decyzji, a przede wszystkim - sakramentem.

Wyobrażając sobie dzień ślubu myślałam, że nie będę w stanie wymówić słów przysięgi, tak bardzo będę płakać ze wzruszenia albo tak bardzo będzie trząsł mi się głos, ale nic takiego się nie zdarzyło. Owszem, płakałam na błogosławieństwie rodziców, bo to był dla mnie moment, od którego zaczynam zakładać własną rodzinę. Całemu dniu towarzyszył jednak spokój ducha i pewność, przewyższający emocje wynikające z chwili. Taki był też moment składania przysięgi. To wspomnienie zostanie ze mną na całe życie - że mogłam w tamtym momencie zaprosić ukochanego człowieka do mojego życia najbardziej osobistego, a Boga do tej mojej najważniejszej ziemskiej relacji.

Drogi pamiętniczku, wiem, że mój opis tego dnia brzmi dość patetycznie. Ale co zrobić, skoro takie właśnie w mojej głowie trochę jest? Wzniosłe i zwyczajne jednocześnie. Jak życie. Ale przede wszystkim proste i piękne, chociaż trudne - jak miłość.

No nic, zejdźmy trochę z tonów i powiedzmy parę słów o tym, co działo się potem tego 7 września, czyli ooo... weselu, rzecz jasna! A była to najlepsza impreza, na jakiej byłam. Ładna sala, dobre jedzonko (którego zjadłam znacznie więcej, niż mi wszyscy małżonkowie opowiadali, że zjem!) i wodzirej, który stanął na wysokości zadania, zapewniając nie tylko dobrą, komfortową i wolną od żenady zabawę, ale także spokój ducha nam jako - w pewnym sensie - gospodarzom wydarzenia. Polonez, swingowy pierwszy taniec i byliśmy w swoim żywiole! 

Cieszę się z tego dnia bardzo, z tego że tak wiele mam wyjątkowych wspomnień, ale tak wiele też tych zupełnie zwyczajnych, i z tego, że uwiecznili to świetni, utalentowani fotografowie! Na zdjęciach z naszego ślubu widać dużo emocji i dużo radości, a ja tak właśnie wspominam ten dzień.

Dzięki, Mężu, że tworzymy razem codzienność ❤️

Ściskam
Kasia L.

czerwone maki, akwarela

Czasem jesteśmy dla siebie najbardziej surowymi sędziami. Gdy zdarzy nam się potknięcie, traktujemy je zdecydowanie zbyt serio. Ostatnio nie pojawiłam się u lekarza, bo zwyczajnie pomyliłam dni/godziny. I miałam ten niefart, że zdarzyło mi się to dwa razy z rzędu, u tego samego lekarza, w krótkim odstępie czasu. A wcześniej jeszcze, również u tego samego lekarza, musiałam na ostatnią chwilę przełożyć wizytę, bo coś mi wypadło. Uznałam to wewnętrznie za swoje niepowodzenia, porażki. A że z jakiegoś powodu trudno mi radzić sobie z porażkami, to pojawiła się u mnie gwałtowna reakcja lękowa. Zaczęłam myśleć o sobie jako o niesolidnej, niesłownej, że zawiodłam kogoś, zmarnowałam jego czas - tylko na podstawie tego jednego ciągu zdarzeń. 

Znając już trochę mechanizmy, w które wpadam, zastanawiałam się, jak je powstrzymać. I wtedy wpadła mi znienacka do głowy taka myśl, że może warto spojrzeć na sprawę z drugiej strony. W tym roku nie ma miesiąca, w którym nie byłabym u jakiegoś lekarza, ciągle nowe badania i konsultacje, a mimo to na wszystkie wizyty do tej pory stawiałam się bez zarzutu. To wyczyn, że tak dobrze ogarniam organizacyjnie tych wszystkich lekarzy i że dopiero teraz zdarzył mi się błąd! Mało tego: nigdy wcześniej w swoim życiu nie miałam takiej sytuacji, żebym nie stawiła się na spotkanie (a przynajmniej o takiej nie pamiętam). Ta jedna sytuacja nie determinuje w żaden sposób mojej terminowości, solidności, a tym bardziej tego, czy można na mnie polegać.

Krąży taki fajny tiktok, w którym leci mniej więcej taki tekst: Jeżeli odniosłeś porażkę, to znaczy, że odniosłeś porażkę, a nie, że jesteś porażką. Jeżeli czegoś nie zrobiłeś, to znaczy, że tego nie zrobiłeś, a nie, że wali się świat. Jeżeli zapomniałeś o spotkaniu, to znaczy, że zapomniałeś o spotkaniu, a nie, że nie można na Tobie polegać. Bardzo on we mnie rezonuje i jest doskonałą przeciwwagą do tego, co zdarza mi się myśleć o sobie.

Często czuję, że definiuję samą siebie przez jedną sytuację. Do czego to prowadzi? Do tego, że wiecznie się zawodzę. Bo łatwo napompować do niebotycznych rozmiarów coś, co poszło nam nie tak, a trudniej pamiętać o tym, jak świetnie radzimy sobie na co dzień. Podobno życie nie znosi pustki - dlatego staram się te myśli krytyczne, które nie są prawdą o mnie, zastępować myślami doceniającymi, prawdziwymi. Oddzielać myśl od faktu, skupiać się na faktach. Faktem jest, że zapomniałam o wizycie lekarskiej, ale to, że jestem niewystarczająca, jest już tylko myślą, która nie ma żadnego uzasadnienia w faktach. Przekonaniem, które tworzy się na bazie lęków, niedostatków, a jest błędne.

Gdy zaczynam myśleć o sobie, że ktoś uzna mnie za niesolidną/niegodną zaufania/niewystarczającą, bo..., to staram się pytać siebie: a jak to wyglądało do tej pory? Czy rzeczywiście taka jestem? Czy ktokolwiek miałby podstawę, żeby uznać mnie za taką? Pomijając fakt, że ludzie myślą o innych różne rzeczy, ja sama tak robię. Te rzeczy to czasem pochopne oskarżenia czy powierzchowne ocenianie. A moja samoocena nie ma się na tym opierać. Oczywiście, zdanie innych, zwłaszcza bliskich, jest ważne w tym sensie, że czasem możemy się zagubić, a wtedy życzliwe nam osoby wskażą, że rzeczywiście np. trudno na nas ostatnio polegać. Ale jestem człowiekiem wartościowym tak czy inaczej, a moje poczucie własnej wartości lepiej, żeby wypływało z mojego wnętrza, a nie zależało od czynników zewnętrznych - lepiej dla mnie i mojego otoczenia.

Chcę być dla siebie wyrozumiała. Chcę być nie swoim wrogiem, ale zaufanym powiernikiem. Chcę kochać siebie bezwarunkowo, niezależnie od wszystkiego. Chcę patrzeć na siebie i widzieć kobietę, która doskonale sobie radzi. A czasem z czymś sobie nie poradzi. I tyle. "To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy" - jak śpiewał całkiem fajny raper. 

Dzięki pracy z myślami i wsparciu wielu osób coraz rzadziej jestem własnym krytykiem, a coraz częściej patrzę na siebie z miłością i wyrozumiałością - tak jak spojrzałabym na bliską mi osobę. A ludzie? Oni myślą o nas mniej niż nam się wydaje. Często to, co wydaje nam się problemem w relacji z innymi jest tak naprawdę problemem w relacji z samym sobą.

Nie być własnym wrogiem. Być dla siebie przyjacielem. Tylko i aż tyle.

Ściskam 
Kasia L.


dużo drobnych kwiatków w wiszącej doniczce, akwarela

Lato to czas, w którym nabieramy większego luzu - nawet, jeżeli nie mamy już dwu/trzymiesięcznych wakacji, jak kiedyś. Mnie też ten luz przydarzył się tego lata. Nie mam ochoty na poważne wpisy i, szczerze mówiąc, w ogóle nie mam ochoty pisać w ramach, w których robię to w trakcie roku (tzn. jeden wpis tygodniowo, we wtorki). Nie zrozumcie mnie źle, kocham pisanie tu i kontakt z Wami, ale jakoś trudno mi, gdy za oknem taka pogoda, a w związku z tym planów dużo, usiąść przed komputerem i tworzyć. Pomysłów mam mnóstwo, ale ta rzemieślnicza praca przelewania planów na konkret przerasta mnie chwilowo, zwłaszcza teraz, gdy zaczęłam swój upragniony urlop!

Jednak pisać bardzo chcę, więc stwierdziłam, że skoro nie pociągają mnie na razie pomysły na wpisy refleksyjne, poradnikowe czy recenzenckie (to są treści, które w moim odczuciu potrzebują więcej skupienia, więcej pracy, bo często piszę je na podstawie np. książek czy obserwacji rzeczywistości), to... zacznę nową serię! Będzie w niej, mam nadzieję, dużo pisemnego luzu - być może Wy go nie zauważycie, bo pewnie mój styl pisania nie ulegnie zbyt dużej zmianie, ale w tej serii chodzić będzie raczej o to, żebym ja sama dała sobie luz i przyzwolenie na mniej "oszlifowane" wpisy, na przelewanie tutaj, na to pole edycji wpisu, myśli w sposób, powiedzmy, pamiętnikarski. Trochę tak, jakby mała Kasia pisała w swoim pamiętniku X lat temu :)

Przyznam, że tego mi na moim blogu brakowało. Gdy miałam 9 lat i pierwszy komputer, założyłam blog, na którym opisywałam niemal codziennie, co mi się przydarzyło. Wiecie, szkoła, podwórko, rodzina i przyjaciele. Co za piękny czas! Później, w starszych klasach, pojawiło się pewne zauroczenie pewnym chłopakiem, i blog stał się jednym z głównych powierników moich perypetii w tej dziedzinie. Dzięki temu hobby dawałam ujście moim emocjom, i było to dla mnie bezcenne. Teraz, czytając te wpisy (na szczęście udało mi się je zarchiwizować, bo to złoto!), widzę, jak się rozwijałam, jak dorastałam, i dumna jestem z tej małej - a potem już nastoletniej - Kasi, że to wszystko spisywała. 

Dzisiaj opowiadam o mojej codzienności w nieco inny sposób - chociaż na moim profilu na Instagramie możecie często zobaczyć kadry z totalnie zwyczajnych dni i zajęć (takich, jakie opisywałam na pierwszych blogach), więc jeżeli lubicie tego typu treści, uzupełniające codzienność, jaką opisuję tutaj na blogu, to bardzo serdecznie zapraszam do śledzenia moich Instastories, które staram się dodawać regularnie, a które sprawiają mi mnóstwo frajdy (znajdziecie mnie tu: @wczesnymrankiem). Chciałabym jednak wrócić częściowo do tych moich korzeni blogowania i pisać raz na jakiś czas o tym, co mi się przydarza, jak do pamiętnika. 

Tyle o tle powstania serii "Z pamiętnika". Będzie się pojawiała raz na jakiś czas, z potrzeby serca (tak jak właściwie wszystkie inne wpisy na moim blogu ;)). A że dziś mam taką potrzebę, to pozwólcie, że na koniec opowiem Wam parę słów o moim upragnionym urlopie.

ozdobna linia roślinna, akwarela

Odkąd pracuję i nie mam paromiesięcznych wakacji, marzył mi się trzytygodniowy urlop. Pierwsza praca na umowie o pracę nie zapewnia takiej możliwości, bo urlop nalicza się z każdym miesiącem. Po ślubie mieliśmy z kolei z mężem ustaloną wycieczkę grupową (zresztą też wymarzoną, do Izraela - może kiedyś o niej tu napiszę) i wszystkie moje wolne dni chomikowałam na ten moment. W zeszłym roku w okresie wakacyjnym chorowałam. Ale w tym roku w końcu udało się spełnić marzenie o długim, luźnym urlopie! Wyszło to trochę przypadkiem, bo nie zgraliśmy się z mężem urlopowo w pracach, ale dzięki temu zyskałam dodatkowy tydzień tylko dla siebie, który właśnie trwa. 

Jest już piątek, ja od poniedziałku jestem w domu. Głównie sprzątam, nadrabiam różne sprawy, na które nie było wcześniej czasu, i spotkania ze znajomymi, ale niesamowicie cieszę się tym, że mam taki swobodny czas na to. Bo przy okazji też dużo odpoczywam, spaceruję, jeżdżę na rowerze, oglądam głupoty i czytam po raz kolejny "Anię z Zielonego Wzgórza", a właściwie tym razem "Anne z Zielonych Szczytów" - nowe tłumaczenie. Dla mnie takie aktywności to kwintesencja resetu psychicznego. 

Dziś do urlopowania dołącza mój mąż, co mnie ogromnie cieszy, bo uwielbiam być sama, ale razem jednak jest najfajniej. Dzisiejszy wieczór i jutrzejszy dzień spędzamy na spotkaniach i przygotowaniach do wyjazdu, a w niedzielę wyruszamy na tydzień w Tatry! Najlepsze jest to, że ten wyjazd będzie dopiero początkiem naszego wspólnego odpoczywania. W kolejnym tygodniu, po powrocie z gór, wybieramy się jeszcze na Mazury. Bierzemy tam swoje rowery i zamierzamy chłonąć naturę i spokój, który ona daje. Nie mogę się doczekać!

No, takie wakacje u mnie. Jestem podekscytowana i zadowolona z czasu, który udało mi się w tym roku uzyskać na odpoczynek. Potrzebuję tego już bardzo.

ozdobna linia roślinna, akwarela

Jestem ciekawa, jak przyjmiecie tę nową serię, ale też tego, jak Wy spędzacie swoje urlopy/wakacje. Zachęcam do komentowania :)

Ściskam, wakacyjnie i urlopowo
Kasia L.

chata nad stawami na polanie, akwarela

Tym wpisem chciałabym przekonać nieprzekonanych o tym, jak wiele zalet ma wcześniejsze wstawanie - choćby o pół godziny. Jak zapewne domyślacie się z nazwy bloga, uwielbiam poranki, jednak sama do tej pory nie potrafiłam zmotywować się do wstawania inaczej niż "na styk", żeby tylko szybko coś zjeść (śniadań nigdy nie pomijam, to mój ulubiony posiłek!), ogarnąć się i wybiec do pracy. Zwłaszcza, że pracę zaczynam i tak już dość wcześnie.

Było to jednak jedno z moich marzeń - mieć spokojny poranek, zanim zacznie się bieganina i obowiązki, móc w spokoju wypić kawę i nastroić się dobrze na dzień. Zrobić z rana coś, na co nigdy nie starcza sił i czasu popołudniu czy wieczorem. Podejmowałam wiele prób, z różnym skutkiem. Ostatecznie do pracy nad porankiem zmotywowała mnie książka "Fenomen poranka" Hala Elroda.

Hal to amerykański mówca motywacyjny. Zupełnie nie moje klimaty, nie przepadam za stylem pisania i mówienia trenerów osobistych. Elrod opracował jednak technikę, która mnie zaciekawiła, a którą nazwał Miracle Morning, co przetłumaczono właśnie na "fenomen poranka". Postanowiłam przeczytać jego książkę i sprawdzić, czy z tego pomysłu ugram coś dla siebie.

Tak jak przypuszczałam, książka napisana jest w iście "coachowym" stylu, co mnie niekoniecznie odpowiada, ale dla innych może być zaletą. Ponadto nie wszystkie praktyki tam opisane są w zgodzie ze mną. Nie podoba mi się przede wszystkim parcie autora na bycie we wszystkim "10 na 10" jako główny cel życiowy. Niemniej, "Fenomen poranka" rzeczywiście pomógł mi zmotywować się do wcześniejszego wstawania, a niektóre myśli i pomysły zawarte w książce spisałam i powoli wdrażam. Moim zdaniem mocną stroną tej pozycji jest jej część praktyczna.

Autor najpierw daje nam wskazówki, jak to zrobić, żeby w ogóle wstać wcześniej. Proponuje kilka prostych kroków, a pierwszym z nich jest dobre nastawienie się już wieczorem dnia poprzedniego. Jeżeli ostatnie nasze myśli przed snem to "zostało mi tylko X godzin snu, nie wyśpię się...", to prawdopodobnie naszą pierwszą myślą po obudzeniu będzie "o rany, znowu się nie wyspałam/em". Dlatego pogodne nastawienie przed snem pomaga obudzić się z równie pogodnym nastawieniem rano.

Kolejne kroki to automat, który należy zacząć wykonywać, zanim zaczniemy się zastanawiać, czy nie warto włączyć drzemki lub wrócić do łóżka, jeśli już wstaliśmy:

wstać od razu po wyłączeniu budzika (jeżeli wieczorem zasypialiśmy z myślą, że się wyśpimy i jesteśmy ciekawi, co przyniesie poranek, to prawdopodobnie nie budzimy się z myślą, że nie damy rady) ⇨ umyć twarz i zęby ⇨ zająć miejsce, które nie kojarzy się ze spaniem i wypić szklankę wody ⇨ przystąpić do praktyki

Praktyka Miracle Morning ma za zadanie stworzyć przestrzeń do wykonania rzeczy, których nie udawało nam się zrobić o innej porze dnia - pisania książki, prowadzenia dziennika, ćwiczenia, jedzenia wartościowego śniadania, uczenia się nowego języka, przeczytania w końcu książki, która leży na półce. To czas na samorozwój, którego brakuje w ciągu dnia wypełnionego innymi obowiązkami. Efektem wykonywania praktyki jest z kolei dobre nastawienie na cały dzień, to znaczy polepszenie nastroju, zwiększenie motywacji, skupienia i satysfakcja z tego, że już z samego rana udało się zrobić coś, co zazwyczaj się odkładało.

Elrod proponuje schemat S.A.V.E.R.S., którego każda litera odpowiada poszczególnym częściom porannego rytuału:

S (silence) - cisza
A
(affirmations) - afirmacje
V
(visualisation) - wizualizacja
E
(exercise) - ćwiczenia
R (reading) - czytanie
S (scribing) - pisanie

Jestem w trakcie wypracowywania mojej porannej rutyny. Porady dotyczące wstawania bardzo mi pomogły i zdziwiłam się, że tak łatwo było mi zrezygnować z drzemek, które wcześniej notorycznie praktykowałam. Sam schemat proponowany przez Hala jednak dość mocno przekształciłam - tak, by odpowiadał moim oczekiwaniom.

Swój poranek rozpoczynam od modlitwy. Siadam w moim ulubionym fotelu, który mamy w salonie, ustawionym naprzeciwko okna balkonowego. Dzięki temu mogę patrzeć na świat, wykonując pierwsze kilka czynności. Biorę szklankę wody i czytam Pismo Święte - to jedna z rzeczy, na które obiecywałam sobie, że będę robić regularnie, ale wieczorem zawsze brakowało mi sił. Zaznaczam, czasem coś notuję. Po modlitwie przechodzę do treningu uważności. Staram się chociaż przez parę minut pooddychać świadomie i starać się być tu i teraz - ciągle się tego uczę, pomagają mi ćwiczenia prowadzone przez lektora, np. z aplikacji Mindy (polecałam Wam ją w poście: Przydatne apki na telefon). Czasem wypisuję sobie w notesie parę myśli czy afirmacji, ale nie zawsze - tę część traktuję raczej na luzie, idę za swoją potrzebą (i czasem, którym danego poranka dysponuję, bo raz zdarza mi się wstać pół godziny szybciej, a raz tylko 15 minut).

Potem staram się chwilkę porozciągać i zrobić trochę pajacyków, żeby jakkolwiek przyzwyczaić się do porannych ćwiczeń. Docelowo chciałabym tutaj znaleźć miejsce na kolejną rzecz, którą odkładałam - ćwiczenie kręgosłupa. Na razie jeszcze nie jestem w stanie wyrobić w sobie tego nawyku, ale powoli nad tym pracuję.

Ćwiczenia zajmują mi parę minut, a gdy już skończę, idę przygotować śniadanie. I to kolejna czynność, którą zaniedbywałam - śniadanie jadłam zawsze, bo nie wyobrażam sobie bez niego wyjść z domu, ale jego różnorodność, cóż, pozostawiała wiele do życzenia. Teraz coraz lepiej dbam o to, żeby to, co jem rano, było bardziej zróżnicowane i miało w sobie sporo białka. Dzięki temu dłużej jestem najedzona i ogólnie mam więcej energii. Aha, do tego oczywiście obowiązkowo kawka!

Do śniadania zazwyczaj czytam - tutaj znów łączę dwie praktyki, żeby zaoszczędzić czas. Zdarza mi się też robić inne rzeczy, np. przeglądać Internet czy szykować już rzeczy, w które się ubiorę albo przygotowywać w tzw. międzyczasie jedzenie do pracy. Dalsza część poranka przebiega już klasycznie: ogarniam się, przebieram, maluję, pakuję i wychodzę.

To wszystko brzmi, jakbym była mistrzem organizacji i trenerem osobistym w jednym, ale w rzeczywistości tego typu poranek jest naprawdę prosty i przede wszystkim - na czym mi zależało - przebiega w spokojnym, łagodnym tempie.

Nie wiem też, jak długo moje poranki będą wyglądać tak jak po przeczytaniu "Fenomenu poranka". Nie spinam się o to wewnętrznie. Tak długo, jak to mi służy, postaram się utrzymać taki rytm. Jeżeli sytuacja się zmieni, będę swoją rutynę dopasowywać na nowo. W każdym razie polecam uczynienie swojego wczesnego ranka pięknym!

Ściskam
Kasia L.


morze ze spienionymi falami, na niebie mewy, akwarela

Słowem wstępu

Mam wrażenie, że obecnie i w mediach społecznościowych, i w ogóle w szeroko rozumianym życiu społecznym, jest od jakiegoś czasu silniejszy niż dotychczas trend na samorozwój, samoświadomość, przekraczanie barier itp. Chodzimy na terapie nie tylko po to, by leczyć się z chorób i zaburzeń, ale po to, by polepszyć jakość swojego życia. Wspaniała rzecz i jestem bardzo za - cieszę się, że temat trudności psychicznych nie jest już tabuizowany i że coraz łatwiej nam udać się po pomoc zawczasu. 

Niemniej, wiąże się z tym zjawisko mniej przyjemne, które nazywam "nawróconym" na siebie. Dotyczy zwykle osób, które mierzyły się z niską samooceną niosącą za sobą przekonanie, że znaczę coś tylko, jeżeli ktoś tak mi powie, czy też, że nie mogę mówić o swoich emocjach i potrzebach. Wiecie, mowa tu zarówno o osobach z zaburzeniami osobowości typu zależnego, unikającego, z zaburzeniami lękowymi różnego rodzaju, jak i o typach people pleaser, wysoko wrażliwych, uległych itp. Spektrum trudności związanych z asertywnością, stawianiem granic, samooceną, lękami jest ogromne. 

Osoby "nawrócone" - i nie mówię tu tylko o nawróconych na religię, ale też o tych, którzy odkryli różne idee czy zmienili styl życia, np. rozpoczęli dietę czy program ćwiczeń - są zachwycone zmianą, którą przeszły i chcą ją praktykować w sposób zero-jedynkowy. Dopiero czas sprawia, że nieco stygną i przechodzą do życia według swoich przekonań w zwykłej codzienności. Praktyki powszednieją, co nie znaczy, że są mniej znaczące. Coś jak z zakochaniem - piękny i niezbędny do rozwoju miłości etap, ale tylko na nim miłość nie powinna się opierać. 

Kim jest "nawrócony zalękniony"?

Zauważyłam, że podobne zjawisko występuje u osób, które przeszły/przechodzą terapię psychologiczną mającą na celu pracę nad asertywnością, stawianiem granic i komunikowaniem swoich potrzeb. Gdy zasmakują tego, co to znaczy powiedzieć "nie" bez lęku i z mocą, mają ochotę robić to non stop. Gdy poczują, jak miło jest bez wyrzutów sumienia i poczucia winy powiedzieć: "To mi teraz nie służy, nie chcę tego robić", chciałaby mówić to non stop. Wydaje się, że odmawiają tak często, jakby chciały nadrobić te wszystkie lata uległości.

I tu się pojawiają schody. Bo o ile "nawrócony zalękniony" czuje się doskonale, ma poczucie, że zostało mu zwrócone jego życie, że jest w pełni wolny, o tyle osoby z jego otoczenia mają do pokonania długą drogę. Nagle ich bliski z zerowego komunikowania swoich potrzeb przechodzi do komunikowania ich w każdej możliwej sytuacji, nawet tej, która nie jest istotna. Wiecie, ktoś bez ostrzeżenia nagle uzmysławia im, że wszystko, co robili do tej pory względem niego/niej, było złe. Może i trochę wyostrzam (to po to, żeby mieć pewność, że dobrze tłumaczę ten zawiły proces), ale w gruncie rzeczy coś w tym jest.

Mówię "nie" i dalej nie mogę się dogadać

Wydaje mi się, że swoje potrzeby warto komunikować rozsądnie. Po pierwsze, "nawróceni zalęknieni" często mają przeświadczenie, że za nic nie muszą przepraszać. Bo w przeszłości przepraszali za zbyt wiele. I jasne, nie musisz przepraszać za to, że wyrażasz swoje zdanie czy że ktoś odebrał to, co mówisz w sposób, którego nie zamierzyłeś. Ale jeżeli zależy nam na danej relacji, to warto pamiętać też o potrzebach drugiej strony - zastanowić się, co jej służy. Jeżeli na przykład powiesz coś, co sprawi, że bliska Ci osoba będzie zraniona (a nie było to Twoim zamiarem), to być może nie jest zdrowym komunikat "Przepraszam, jeśli Cię uraziłem/am" - bo nie było to Twoją intencją, więc trudno przepraszać za coś, czego tak właściwie nie zrobiłeś, za uczucia drugiej osoby - ale może warto zamiast powiedzieć: "Nie odpowiadam za to, jak się czujesz", wyrazić bardziej empatyczny komunikat, w stylu: "Przykro mi, jeżeli poczułaś/eś się urażony w związku z tym, co powiedziałem/am. Nie było to moją intencją". 

To sprawia, że relacja pozostaje bliska, nie tworzy się niepotrzebny dystans. Oczywiście inaczej rzecz się ma, jeżeli druga strona ewidentnie manipuluje i chce, żebyś odpowiadał/a za jej/jego emocje - to już nie jest w Twojej gestii. No, rozumiecie na pewno, że wszystko zależy od sytuacji, a ja zarysowuję tutaj pewną tendencję przy założeniu, że obie strony mają dobre zamiary.

Jak zachować równowagę?

Proces terapeutyczny zmienia - i to jest dobra zmiana. Wyznaczając granice po raz pierwszy, drugi, trzeci, Twoje otoczenie może Ci mówić "Zmieniłeś/aś się", "Już nie jesteś taki/a jak kiedyś", "Jestem zawiedziony/a". I mają rację - zmieniłaś/eś się, bo już nie jesteś uległy/a i podporządkowany/a, co na pewno było wygodne dla innych i do czego przede wszystkim byli przyzwyczajeni. Jeżeli ktoś tak mówi, to prawdopodobnie znaczy, że zdrowiejesz. 

Ale ważne jest, aby w tym wszystkim nie zafiksować się za bardzo na sobie. Uważam, że zdrowo jest zachowywać równowagę. To znaczy z jednej strony wsłuchiwać się w swoje potrzeby, z drugiej - nie być obojętnym wobec potrzeb drugiej osoby. Kochać innych JAK siebie samego (patrz: Wolność a stawianie granic). To jest dla mnie prawdziwa, naturalna asertywność i cel tej części procesu terapeutycznego, która dotyczy umiejętności stawiania granic, pewności siebie i odpowiedniego poczucia własnej wartości.

Wbrew pozorom odmówienie 100 razy nie oznacza, że proces terapeutyczny jest zakończony. Mechaniczna nauka mówienia "nie" jest tylko elementem pracy, ale sama w sobie jest powierzchowna. Nabycie umiejętności odmawiania jest tylko jednym z etapów - "odgięciem" w drugą stronę, ale nie po to, by zostawić tę nierówność, tylko w przeciwnym kierunku, ale po to, by łatwiej było wyprostować daną cechę. Terapia czy praca nad sobą nie powinna być zakończona w momencie, w którym dana osoba nauczy się mówić "nie" i będzie to robić swobodnie. Celem pracy nad asertywnością jest myślenie nie tylko o sobie i swoich potrzebach, ale też łagodne konfrontowanie ich z potrzebami innych.  

ozdobna linia roślinna, akwarela

Spotkaliście się kiedyś z opisanym tutaj zachowaniem u osób, które dopiero co nauczyły się szeroko pojętej asertywności (której wachlarz znaczeń opisałam w poście: Asertywność to nie tylko odmawianie)? Jakie jest Wasze zdanie w tym temacie? Jestem bardzo ciekawa, co sądzicie, dlatego znajdźcie proszę chwilkę, by choć w paru słowach skomentować :)

Ściskam
Kasia L.

kolorowe cukierki, akwarela

Lato w pełni, a co za tym idzie - ochota na lżejsze posiłki i brak potrzeby zimowego kumulowania energii. W związku z tym ponownie nabrałam motywacji do modyfikacji niektórych moich nawyków żywieniowych. Po prostu, żeby nieco lepiej mi się na co dzień funkcjonowało. Na tapet wszedł mój odwieczny towarzysz doli i niedoli: cukier.

Jeżeli chodzi o słodycze, jestem bardzo dosłowna i nigdy nie nazwałabym nutellą czegoś, co zostało zrobione z awokado, bananów i kakao. Przecież wiadomo, że nutella to głównie cukier i tłuszcz palmowy i na tym, niestety, polega jej wspaniały smak. Po co zdrowe zamienniki nazywać tak samo i tylko się rozczarować? One też potrafią być pyszne, ale nie można oczekiwać od nich smaku identycznego jak w chemicznym oryginale. 

Miałam już niejedną przeprawę z odstawianiem słodyczy. Moje sposoby na ich eliminowanie z diety nie będą niczym odkrywczym - niejedno już przecież napisano w tym temacie - ale jeżeli na mnie, uzależnioną od cukru, jako tako działają, to jest duże prawdopodobieństwo, że na Was też zadziałają.

Chciałabym podkreślić, że ograniczam słodycze nie ze względu na wagę czy problemy zdrowotne, ale w celach profilaktycznych - w związku z tym przedmiotem tego wpisu nie jest wskazanie, w jaki sposób wyeliminować z diety cukier (który jest również w owocach czy innych produktach "zdrowych") czy jak schudnąć lub jaką dietę stosować przy określonych chorobach. Wychodzimy z punktu osoby ogólnie zdrowej, która chce poprawić swoje nawyki żywieniowe. W innym przypadku oczywiście zalecam konsultacje u specjalistów - dietetyków, lekarzy itp. Ale to pewnie oczywiste :)

No to lecimy:

1. Nie radykalność, ale wyrozumiałość

Masz ochotę na coś słodkiego? Wybieraj zdrowsze słodycze, które nie mają w sobie takich składników jak olej palmowy/olej kokosowy, oleje utwardzone, syrop glukozowo-fruktozowy. Doskonale sprawdzi się czekolada (byle bez smakowego nadzienia), niektóre ciasteczka i jogurty/serki, a najbardziej - domowe wypieki!

Możesz też zastanowić się, z której porcji cukru najłatwiej Ci zrezygnować, a w miejsce tego pozwolić sobie na drobną słodką przekąskę w ciągu dnia. W moim przypadku było to słodzenie kawy i herbaty. Z dnia na dzień przestałam słodzić i bardzo szybko się odzwyczaiłam! Teraz już nawet nie smakują mi z cukrem. Każdy ma co prawda inne preferencje, ale wydaje mi się, że stosunkowo łatwo jest też zrezygnować z napojów słodzonych, które oprócz tony cukru często zawierają w sobie inne niezdrowe składniki. Zastanów się, co jest dla Ciebie przyzwyczajeniem, z którego może nawet nie zdajesz sobie sprawy, a które mógłbyś/mogłabyś bez większych trudów wyeliminować. To już coś!

2. Atrakcyjne zamienniki "kupnych" słodyczy

Już od kilku lat zbieram pomysły i testuję zdrowe alternatywy dla produktów, które kuszą mnie w sklepie, gdy mam ochotę na coś słodkiego. Zamiast batoników, ciastek i drożdżówek można przygotować sobie całkiem sporo szybkich i satysfakcjonujących w smaku przekąsek. Chętnie podzielę się kilkoma przepisami. Część z nich wymyśliłam sama, część znalazłam w Internecie i przetestowałam, a część poleciła mi rodzina i znajomi. Wszystkie jadłam i polecam!

  • batoniki i pralinki
Wystarczy zblendować ze sobą dwa składniki: daktyle (najlepiej wcześniej namoczone) i masło orzechowe, uformować kuleczki lub prostokąty i włożyć do lodówki. Można też do nich dodać wiórki kokosowe, cynamon, siemię lniane - opcji jest wiele.
  • budyń z kaszy jaglanej
Tutaj potrzebujemy ugotowanej kaszy jaglanej (można ją ugotować na kilka dni do przodu i trzymać w lodówce), bananów, mleka i kakao. Należy to wszystko podgotować, a następnie zblendować. Masa powinna być dosyć gęsta - jak budyń.
  •  shake w stylu McDonald's
To moje odkrycie zeszłego lata, bo ten shake naprawdę smakuje jak z McDonalda. Tutaj potrzebujemy mrożonych bananów (najlepiej przed mrożeniem pokroić je na kawałki), odrobiny mleka, masła orzechowego i kakao. Sposób przygotowania jest taki jak we wszystkich innych przepisach: blendujemy i gotowe! Zblendowane mrożone banany dają wspaniałą szejkową konsystencję i ochłodę w gorące dni.
  • lody domowej roboty
Ponownie potrzebujemy mrożonych bananów... i tylko ich. Po zblendowaniu powstają pyszne lody! Można też kombinować z różnymi dodatkami: kakao, mrożonymi owocami (tu uwaga na owoce wodniste, żeby nie zmieniły konsystencji), orzechami, wiórkami kokosowymi - dodając je, stworzymy różne smaki.
  • domowa granola
Jedyny przepis bez użycia blendera ;) Naszą bazą będą płatki owsiane górskie. Do nich dodajemy, zależnie od upodobań: orzechy, suszone owoce, wiórki kokosowe, kandyzowaną skórkę pomarańczową, otręby, siemię lniane, kawałki gorzkiej czekolady itp. To wszystko mieszamy z dodatkiem miodu lub dżemu (który będzie to wszystko "sklejał") i wsadzamy do piekarnika na ok. 20 minut - aż do przypieczenia i utworzenia kawałków chrupiącego musli.

Oprócz tego mam kilka produktów, które można jeść od razu, bez przetwarzania:

  • bakalie, szczególnie bardzo słodka morwa biała, ale też przypominająca kwaśne żelki suszona żurawina, czasem śliwka i słodziutkie, kojarzące mi się z cukierkami daktyle

  • miód - warto kupować go ze sprawdzonych źródeł, by mieć pewność, że zachowuje swoje składniki odżywcze; najlepiej jeść go na zimno (w temp. powyżej 40 stopni traci swoje właściwości)

  • dżemy 100% owoców

  • niektóre owoce - szczególnie dobrze w zaspokajaniu słodyczowego głodu sprawdzają się banany, melon, a latem arbuz

Jeżeli zaś nic sobie nie przygotowaliśmy np. do pracy czy szkoły, i po prostu musimy kupić coś w sklepie, to polecam batony na bazie daktyli i orzechów. Nie są dodatkowo słodzone, a zawierają białko i węglowodany, tym samym nie tylko zaspokajają pragnienie słodkiego, ale też odżywiają. 

3. Monitorowanie nawyków zamiast zajadania stresu

Chęć zjedzenia czegoś słodkiego nie zawsze musi wiązać się tyle z przyzwyczajeniem organizmu do zwiększonego przyjmowania cukrów prostych, ile z wypracowaniem nawyku, rutyny jedzenia słodyczy. Ja np. uwielbiam przekąsić coś słodkiego do porannej kawki. Często słyszałam od palaczy, że czują się nie tyle uzależnieni od tytoniu, co od swoich rytuałów związanych z paleniem - wyjściem na balkon po powrocie do domu i chwilą dla siebie z papierosem, przerwami w pracy itp. Chciałabym powiedzieć, że to nadużycie porównywać papierosy do słodyczy, ale niestety należy zdać sobie sprawę z tego, że cukier też jest nałogiem, który potrafi nieźle wciągnąć i zaszkodzić organizmowi.

Dlatego warto zastanowić się, co dają mi słodycze? Dlaczego tak mnie kuszą? Czy jest jakaś pustka, którą nimi zapełniam? Jaki nowy (zdrowszy) nawyk mogłabym wprowadzić w miejsce tego starego?

ozdobna linia roślinna, akwarela

Podsumowując, jestem zwolenniczką zdrowego umiaru :) Przynajmniej w moim przypadku kiepsko działa podjęcie radykalnych środków, tj. zupełne odrzucenie słodyczy. Może z czasem wyeliminuję je ze swojej diety, ale na razie sobie na nie pozwalam, starając się po prostu w jak największej mierze zastąpić je zdrowszymi alternatywami.

A Ty jak radzisz sobie ze słodyczami? Może masz dla mnie jakieś wskazówki? Zapraszam do podzielania się w komentarzu!

Ściskam
Kasia L.

łąka z kwiatami, lato, akwarela


Zapraszam na kolejne z serii opowiadanie archiwalne - tym razem napisane w 2015 roku, a więc dwa lata po "Niepokojach", które publikowałam tu niedawno. Inspiracją do powstania tej nowelki była dla mnie moja pierwsza poważna praca, którą podjęłam w najdłuższe wakacje życia (po maturze). Spotkałam tam wielu wspaniałych ludzi, których rysy znajdziecie w bohaterach "Przerwy".


„Przerwa”

Na toruńskim rynku nie jest wcale łatwo o pracę. A gdy już ją masz to… no właśnie ― to co? Godziny latania z tacą w samym środku miasta, w samym środku dnia, w samym środku lata. Gdy palące słońce jest akurat na samym środku lipcowego nieba. I podobnie długie godziny nad wyraz miłych rozmów z klientami, którzy nie rozumieją, że nie jestem w stanie przygotować im latte na podwójnym espresso z dodatkową bitą śmietaną i syropem. Po pierwsze, tego nie ma w ofercie, a po drugie: tak się nie robi kawy! I, co nie mniej ważne, ale lepiej nie mówić tego na głos, zwłaszcza przy naszym szefie: nie mam pojęcia jak w ogóle robi się latte.

To wszystko zdarzyło mi się w zeszłe wakacje, tuż po maturze. Właściwie dzieje się nadal, tylko że teraz już bez większych przygód.

Wpadłam do „Przerwy” na początku czerwca, gdy roznoszenie po mieście CV i jedyna udana rozmowa kwalifikacyjna były już za mną. Osiemnastolatka wśród pracowników z ponad rocznym stażem, starszych o lata i wyższych o głowę. Mimo wszystko pchnęłam wtedy te masywne drewniane drzwi z napisem „Zaplecze”, a chwilę później chodziłam już po kawiarence w fartuszku à la lata 60. i typowej plakietce sezonowca – „uczę się”. Pierwszy podszedł do mnie kumpel, z którym do dzisiaj mam świetny kontakt. Zresztą, kto nie jest z Julkiem w dobrej komitywie? Od razu przedstawił mi się i zagaił jakimś żartem sytuacyjnym, a potem oddał w ręce Weroniki, która zajęła się mną na kasach. Kilka dni szybkiego kursu kawowego spędził ze mną Marek, a końcowego rozliczenia uczył mnie sam menadżer, pan Jarek. Sprzątania uczyłam się od Ali, obsługi klienta od Magdy, otwarcia kawiarni od Przemka, i tak dalej. Julek był za to zawsze gdzieś obok i patrzył, jak sobie nowa radzi. Julek przecież też uczył mnie „drugiego życia” kawiarni, czyli ― kto z kim, dlaczego, do kogo można powiedzieć to, do kogo co innego, z kim pożartować, a do kogo się nie zbliżać.

***

― Chciałabyś zostać tu na stałe? ― zapytała mnie Gusia.

― Nie, raczej nie. ― rzuciłam, podstawiając wysoką szklankę pod ekspres do kawy. ― W sumie to mam taki projekt, który chciałabym zrealizować. Potrzebuję kasy, stąd „Przerwa”. ― dodałam.

― Jaki projekt? ― podała mi saszetkę z brązowym cukrem, o której właśnie pomyślałam. Skąd wiedziała, że nie mam pojęcia, gdzie leżą?

― Długo by mówić. ― uśmiechnęłam się. ― W skrócie, chcę wydać tomik poezji.

― Serio? Piszesz?

Ruch był nieduży ze względu na porę obiadową. Zwykle w tych właśnie godzinach odbywała się niepisana chwila dla pracowników, na odetchnięcie. Podałam kawę klientowi, wydałam paragon i wróciłam na serwis. Z Gusią spędzałyśmy każdą wolną chwilę na rozmowach przy udawaniu, że coś robimy, ponieważ nasz szef nie lubił, gdy jego pracownicy nie mieli zajęć. Nawet, gdy faktycznie tych zajęć nie było.

― Pewnie, lubię pisać. Fajnie byłoby tak pracować! Tylko że musiałabym pojechać gdzieś, gdzie ktokolwiek będzie chciał mi za to zapłacić.

― Może Warszawa?

― No, to pewnie jedyna logiczna opcja. Chociaż całkiem lubię Toruń. A Ty?

― Ja nie.

― Jakie „nie”, Guśka? ― wpadł nam w słowo Julek, bardzo w swoim stylu.

― Nie lubię Torunia. ― powtórzyła.

― Oj, nie smuć się. Przyniosłem wam czekoladę. ― wyszczerzył się. Miał już 23 lata, a radość 5-latka.

― Dzięki! ― Gusia szturchnęła go przyjaźnie i wzięła kawałek. Ech, chciałabym mieć z nimi już tak dobry kontakt. ― Chodź, Iza, nauczę cię czyszczenia sprzętu. ― dodała i pociągnęła mnie za rękę.

Obróciłam się, by iść za nią, i nagle wszystko zaczęło piszczeć. Stanęłam jak wryta, szeroko otwartymi oczyma patrzyłam na kolegów. Gusia od razu wzięła się za szukanie przyczyny alarmu. Widać było, że sama do końca nie wie o co chodzi, więc stwierdziła po chwili, że pójdzie po menadżera. Zrobiło mi się gorąco, chyba krew płynęła właśnie do kończyn, szykując je do ucieczki. Czekałam aż szef przyjdzie i powie, że coś zepsułam i trzeba będzie potrącić mi koszta naprawy z pensji. Albo gorzej ― że mnie wyrzucą. Albo i jedno i drugie. Gdy przyszli, pan Jarek był dziwnie spokojny. Pogrzebał trochę w kablach, alarm ucichł, a on wstał i powiódł oczami po klientach, którzy z niepokojem rozglądali się wokoło.

― Zajmijcie się nimi. ― mruknął niezadowolony i wrócił na zaplecze.

Byliśmy wtedy na zmianie w trójkę. Gusia mrugnęła do mnie z uśmiechem i wyszła na lobby. Ja nadal nie bardzo wiedziałam, co się stało, więc też zastosowałam się do polecenia. Julek wziął się za sprzątanie sprzętu.

Kilkanaście zamówień później wróciła do mnie, żeby mnie uspokoić. Skąd wiedziała, że nadal się martwię?

― Izka, wszystko jest w porządku. Jarek zawsze się tak wkurza.

― Co ja właściwie nabroiłam?

― Poprzestawiałaś coś w kablach.

― Ale wstyd! Pierwszy tydzień, a ja już coś psuję!

― Daj spokój, nie takie rzeczy się tu działy. Wiesz, jakie ja głupoty robiłam? – zaśmiała się.

Uśmiechnęłam się do niej. Nie sposób było zareagować inaczej. Przecież i tak nie wierzyłam, że tak doświadczony pracownik jak ona też się myli. Ale muszę przyznać, że zrobiło mi się lepiej.

***

Czasem do „Przerwy” przychodziła rodzina Gusi. 5-letnia cudowna, szczerbata blondyneczka, ze swoim wiecznie uśmiechniętym dziadkiem. Zawsze wchodzili trzymając się za ręce i zawsze córeczka robiła to samo - jak tylko dochodzili do lady, próbowała wspinać się na palcach i zaglądać do środka. Zadzierając głowę do góry pytała wtedy: „Dzień dobry, czy jest mama?”. Zdarzało się też, że Gusia była akurat na lobby i obsługiwała klientów. Wtedy dziewczynka biegła do niej i bezpardonowo obejmowała rączkami w kolanach. Mama uśmiechała się do zamawiających ― zazwyczaj wywiązywała się przy tym dłuższa, sympatyczna rozmowa z klientem, który był zwykle totalnie zauroczony dzieckiem ― spokojnie kończyła spisywanie zamówienia i kucała obok córki tłumacząc, że „mamusia jest w pracy i musi dokończyć swój obowiązek, ale wróci do ciebie za chwilę i wszystko opowiesz”. Wszystko, czyli: jak pani w przedszkolu pochwaliła ją za ładny rysunek motylka, jak bawiła się z chłopczykiem w piaskownicy, co dziadzio zrobił jej dziś na deser, jakiego wierszyka nauczyła ją babcia. To wszystko dla dziecka było ważne!

Tak było też dzisiaj. Stałyśmy z Gusią na kasach, gdy otworzyły się drzwi „Przerwy” i weszli oboje. Klepnęłam ją po ramieniu i powiedziałam:

― Idź, zajmę się wszystkim.

Bez zastanowienia wyszła zza baru i zaczęła rozmawiać z rodziną.

OK, w gruncie rzeczy nie do końca wiedziałam, co to znaczy „zająć się wszystkim”, bo byłam tu dopiero ósmy dzień i stale dowiadywałam się o nowych obowiązkach. Na szczęście nic wielkiego się nie działo, zdołałam panować nad sytuacją. Spokojnie zbierałam zamówienia, wydawałam paragony, parzyłam kawy i serwowałam szarlotki.

― Dzięki za pomoc, Izunia. ― powiedziała z serdecznością, gdy jej goście wyszli.

― Nie ma sprawy, miło patrzeć jak świetnie się dogadujecie.

― Staram się korzystać z każdej chwili z rodziną.

***

― Dzień dobry! ― zawołałam, wchodząc na zaplecze w czwartkowe popołudnie. Dzisiaj wieczorna zmiana, ta gorsza. Sześciodniowy maraton „dziewiątek” dobiegał końca, po tym wieczorze miały mnie czekać dwa dni wolnego, więc mimo braku sił witalnych moje nastawienie było dosyć pozytywne. Narzuciłam na siebie fartuszek i spojrzałam w grafik. Oprócz mnie w „Przerwie” miała być dzisiaj Monika, Rafał i Maciek. Nazwisko Gusi zostało skreślone, a na jej miejsce wszedł właśnie Maciek.

― Monia, Gusi dzisiaj nie ma? ― rzuciłam do koleżanki, szykując się do pracy.

― Wzięła L4. ― poinformowała mnie Monika.

― Coś się stało?

― No tak. Gusia przecież od dawna choruje. ― powiedziała, a jej głos był przygaszony.

Usiadłam naprzeciwko niej i gapiłam się uparcie, próbując zrozumieć.

― Na co? ― głos stanął mi w gardle.

― Nic ci nie mówiła? W takim razie ja też nie mogę. Nie wiem, czy chciałaby to rozpowszechniać, wybacz.

Zrobiło mi się sucho w gardle, ale szybko uspokoiłam się w myślach, że to nie może być nic poważnego, bo przecież jeszcze wczoraj zaczynając zmianę widziałam, jak ona ją kończy i zbiera się do domu. Skinęłam Moni głową, dając znak, że rozumiem, i bez słowa wyszłam z zaplecza.

***

Od tamtego czasu minęło kilka miesięcy. Gusia raz wracała do pracy, raz znów brała wolne. Często nas odwiedzała, bo ta kawiarenka była dla niej bardzo ważna, pracowała tu od początku. Nie wiedziałam, że tak radosny człowiek, osoba która pomagała mi od pierwszego dnia, która domyślała się każdej mojej troski i uspokajała mnie, ktoś, kto z wielką prostotą i życzliwością odnosił się do irytującego szefa i nachalnych klientów, kto cieszył się każdym dniem, mógł w głębi duszy sam mieć tyle trosk. Gusia nie ma męża, a jej córka nie ma ojca. Stara się stworzyć swojemu dziecku jak najlepsze warunki, na szczęście rodzice jej to bardzo ułatwiają. Codziennie dostaje w życiu wiele powodów do radości. Najtrudniej jest, gdy musi tłumaczyć córce, dlaczego taty nie ma obok. Najtrudniej, gdy potrzebuje oparcia, a obok niej nie ma mężczyzny na dobre i złe. Mimo to nie traci radości i stara się ją odnajdywać w każdej chwili.

― Iza, wiesz, chciałabym być szczęśliwa. Albo nie… niech tylko Anielka będzie szczęśliwa! ― powiedziała mi raz, podczas jednej z naszych rozmów o wszystkim. A częściej powtarzała:

― Pomódl się za nas, dobrze?

Nie była wierząca, albo raczej nie wiedziała jak wierzyć. Ale wiedziała, że ja jestem, więc zawsze gorąco prosiła mnie o modlitwę.

Do dziś, mimo że już się nie widujemy, wysyłam jej co jakiś czas SMS z zapewnieniem o modlitwie i przypomnieniem, że pamiętam o niej, a ona odpowiada mi równie życzliwą wiadomością.

ozdobna linia roślinna, akwarela

Opowiadanie zostało po raz pierwszy opublikowane w wydanej pokonkursowo antologii "Opowiadania", Wydawnictwo ARTLINE, Gdańsk 2017.

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

O MNIE


Kasia Lewandowska

Polonistka pracująca jako bibliotekarz
i redaktor, spełniająca się też w roli pisarki.
Szczęśliwa żona ucząca się kochać życie
i wypełniać sensem każdy dzień.

Więcej o mnie: Szerzej o mnie i blogu

A na co dzień udzielam się tu: instagram.com/wczesnymrankiem

Zapraszam!


(fot. Justyna Szyszka / bezflesza)

LUBIANE WPISY

  • Nadchodzi jesień i uczę się ją kochać - 10 zalet
  • Chciałabym być obojętna
  • 2024 -> 2025
  • Górskie przemyślenia o cofaniu się w życiu
  • Wyluzuj i odpuść. Święta Bożego Narodzenia skupione na relacji

INSTAGRAM

instagram @wczesnymrankiem

ARCHIWUM

  • ►  2025 (1)
    • ►  marca (1)
  • ►  2023 (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ▼  2022 (34)
    • ▼  grudnia (1)
      • Idą Święta
    • ►  listopada (3)
      • Rezygnować z siebie
      • Jak zadbać o swój nastrój jesienią?
      • To już rok, odkąd prowadzę wczesnymrankiem!
    • ►  października (2)
      • Zawsze się radujcie
      • Nocne życie w mieście
    • ►  września (1)
      • Z pamiętnika #2: 7 września 2019 roku
    • ►  sierpnia (2)
      • Nie bądź swoim wrogiem
      • Z pamiętnika #1: Upragnione wakacje
    • ►  lipca (4)
      • Wstawanie wczesnym rankiem i recenzja książki Feno...
      • Nawrócony zalękniony - o pewnym terapeutycznym syn...
      • Jak ograniczyć słodycze?
      • Przerwa (opowiadanie archiwalne)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (3)
  • ►  2021 (13)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (3)
    • ►  października (2)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (2)

NAPISZ DO MNIE

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Miło mi!
Dzięki, że jesteś i czytasz :)

Copyright © wczesnym rankiem - codzienność lifestyle książki. Designed & Developed by OddThemes